Tu, o, jak by to powiedział Torero.
Na zalew reklamowego badziewia, sterczącego w centrum Krakowa z niemal każdej ściany, narzekano od lat – i przez lata władze odpowiadały, że nic się nie da zrobić, bo złe przepisy, bo wyegzekwować trudno, bo swobody obywatelskie i w ogóle. Aż w zeszłym roku pojawiła się determinacja, żeby coś z tym zrobić – i okazało się, że wystarczy puścić patrol Straży Miejskiej ulicą, wszystkich po kolei postraszyć mandatami, a szyldy i plakaty zaczynają znikać jeden po drugim. I tak, krok po kroku, Stare Miasto stopniowo przestało przypominać bazar. Dało się? Dało się.
Od lat narzeka się również na zjawisko nazwane złośliwie smogiem wawelskim, czyli zanieczyszczenie powietrza przez tysiące piecyków, którymi do dziś ogrzewa się stare budynki, paląc tam w najlepszym razie węglem, a w najgorszym – diabli wiedzą. Pod tym względem Kraków mieści się, szczególnie zimą, w niechlubnej krajowej czołówce – ale ciągle słyszymy, że nic się nie da zrobić, bo złe przepisy, bo wyegzekwować trudno, bo swobody obywatelskie i w ogóle. Przykład walki z szyldami pozwala jednak mieć nadzieję, że i tu kiedyś doczekamy happy endu. Przynajmniej ci z nas, którzy mają zdrowe płuca;-).
Komentarze
Nie „wystarczy puścić patrol”, tylko Park Kulturowy utworzyli.
Ano, przestało. Do tego stopnia, że ten Park Kulturowy okazał się ZTCMW gwoździem do trumny np. dla takiego „Phantoma”, który na razie wyniósł się tylko ze Sławkowskiej na bodajże Długą. W ogóle to super pomysł dla multum sklepów gnieżdżących się w oficynach i żyjących z turystów, którzy dzięki temu – powodowani np. głodem – zamiast szukać reklam, będą uważniej zwracać uwagę na elewacje budynków, które, jak wiadomo, w całym Krakowie są przykładem doskonale zachowanej „frontologii”, a które teraz będą dostarczać dużo pozytywniejszych wrażeń estetycznych randomicznym układem tynku chociażby. W następnej kolejności sugerowałbym wypieprzenie wszystkich kupców z Sukiennic, Empiku z Rynku, Michalika z Floriańskiej, Kościoła z Kościoła Mariackiego i jeszcze paru innych, którzy samą swoją obecnością szpecą nasze piękne królewskie miasto. A wszystkich grajków z miejsca do gazu, żeby nie zakłócali nam naszej muzyki z naszych ajpodów. To jest wariactwo jakieś.
Stare budownictwo to również kamieniczki na Starym Mieście, z właścicielami żyjącymi z czynszów. Protip: czy po plajcie / przenosinach wielu z nich możliwości tychże kamieniczników w zakresie wymiany pieców zwiększą się, czy raczej zwiększą się inaczej?
Wiadomo, że jakąś podstawę prawną trzeba było sobie stworzyć, żeby te patrole puścić. Nic jednak nie przeszkadzało taką podstawę stworzyć fafnaście lat temu.
A ja bym sugerował znać proporcją, mocium panie. Skoro w takim turystycznym mieście żyjemy, to wypada jakoś o jego wygląd dbać, a oczyszczenie go z szyldów wyraźnie ten wygląd poprawiło. O zdolność turystów do znalezienia McDonalda jakoś się nie boję, a jakość tynków może też się z czasem poprawi, skoro już trudniej zasłaniać ubytki reklamami.
Protip: czy zylion sklepów i innych punktów usługowych w centrum nie przyciąga(ło) klienteli niczym innym poza szyldami? Nie wiem jak Ty, ale ja w XXI wieku raczej bym nie szukał np. sklepu modelarskiego łażąc po mieście i wypatrując szyldu…
I tu się nie tyle nie zgadzam, ile sceptycznym pozostaję. Pewnie, że pstrokacizna jest znakiem kiepskiego gustu. Tyle, że przez to widać, że miasto żyje, że ciągle jest w ruchu. Z zarzutów pod adresem szyldów można zaakceptować tylko tę pstrokaciznę właśnie, bo w przeciwieństwie do „estetów” 10x zastanowiłbym się, czy kawałek gołego tynku – niechby i odrestaurowanego na cycuś glancuś – jest na tyle wartością samą w sobie, żeby zostawiać go gołym, pozbawiając z drugiej strony kogoś zarobku, a może zresztą nawet i dorobku życia.
Zresztą bądźmy poważni z tą konserwacją zabytków… Radisson na Zwierzynieckiej przerastał pół metra Filharmonię, więc wróbelki pieprzą, że w szkicu sytuacyjnym [czy jak to się nazywa] ta ostatnia urosła wskutek przypadkowego błędu akurat tyle, ile trzeba. Freski w remontowanych kamienicach skuwane są na wyścigi, zanim zajmie się tym konserwator i sparaliżuje całą budowę. Wielki orędownik zabytkowego Krakowa wywalił na środku Rynku jakąś piramidę do niczego nie podobną, bo się na Paryż zapatrzył, i sprawa jakoś ucichła – inna rzecz, że za pięć dwunasta wstrzymując ponoć prywatyzację calusieńkich podziemi Rynku, na które już się zasadzali jacyś kamienicznicy. Konserwatorowi przeszkadzają reklamy, a nie przeszkadza to paskudztwo hotelowe vis a vis Wawelu czy stojak na reklamy po drugiej stronie, dźwigający „parę dni po” wielkie jak słoń reklamy zimnego Lecha czy O’shee. A głównym winowajcą robi się najemców, którzy po prostu chcą żyć. Owszem, żyć za wszelką cenę, zębami i pazurami, ale do spiłowania tychże nie trzeba było imo uciekać się do aż tak drakońskich środków.
Zwracam uwagę, że „odtworzenie atmosfery” też robione jest po uważaniu – „semisterylna czystość architektoniczna” nijak nie ma się do czasów z braku kanalizacji chociażby, więc odtworzenia prawdziwej atmosfery nie chce nikt. Rozwiązanie sprzed PK było zresztą rozwiązaniem z cyklu „dla każdego coś miłego” – kto szuka sklepu czy knajpy, ten je znajdzie, a esteci mogą iść na Wawel albo popatrzeć po prostu trochę wyżej. Aktualnemu rozwiązaniu po prostu dużo bliżej do klimatu gustownej trupiarni niż do elementu miasta chcącego stwarzać wrażenie tętniącego życiem. Jak zwykle DGCC.
W Sao Paulo zrobili totalną czystkę i zdemontowali wszystkie banery i reklamy w całym mieście. Dało się? ;)
Och jejku, w jakie tony uderzamy. Naprawdę tak wysoko oceniasz wartość tych szyldów, czy po prostu należysz do tych biedaków skutecznie postraszonych mandatami i odreagowujesz?
Owszem, całkowita golizna też nie jest ideałem, ale miasto żyje dalej, szyldy i reklamy naturalną koleją rzeczy tu i ówdzie znowu zaczną wyrastać – ale już zapewne subtelniejsze i bardziej dopasowane do otoczenia, dzięki czemu z czasem (choćby i po iluś kolejnych cyklach wzrostu i przycinania) może ukształtuje się jakiś zadowalający wszystkie strony modus vivendi.
A co do tego, że działalność naszych władz w kwestii zabytków bywa absurdalna i niekonsekwentna, muszę się niestety zgodzić. Sheraton koło Wawelu i piramida na rynku to niewątpliwie koszmarki do kwadratu, za które odpowiedzialni powinni głośno beknąć, ale w przypadku piramidy można przynajmniej mieć cichą nadzieję, że jakaś kolejna władza raczy ją zdemontować…
Nie. „Żyj i pozwól żyć”. A to, że na tych zdjęciach [„przed”] wypatrzyłem przypadkowo jednego swojego klienta, ma już naprawdę znaczenie marginalne.
Albo jeszcze inaczej. „Żywe reklamy” [NIE „naganiacze”, ale „żywe reklamy” właśnie]. Studenciaki / bezrobotni / renciści z drogowskazem. Nie będę chyba nadmiernie rozrzutny, jeśli napiszę, że 1k za taką robotę / mies. to umiarkowana stawka [niby siedzisz i możesz np. czytać, ale cały czas na różnej pogodzie i w jednej pozycji]. Żeby to miało ręce i nogi, zysk netto z takiej reklamy powinien wynosić najmniej coś koło 2k. Można więc przyjąć, że w wariancie ostrożnym każda reklama na Starym Mieście to przychód co najmniej tego rzędu [przy założeniu, że „żywe reklamy” nie są jakoś dużo efektywniejsze od statycznych, a śmiem twierdzić, że już spowszedniały, więc nie są – YMMV]. Wariant imo realistyczny zakłada, że nie wszystko z tego to szara strefa, więc chyba jednak w sporej części wypadków dochodzi ZUS [czyli robi się z tego circa 1700 pln], więc i przychód z takiej reklamy musi być odpowiednio większy, więc pewnie najmniej jakieś 4k pln netto.
Otóż 4k pln netto miesięcznie [najmniej! mówimy przecież o stuprocentowej marży, a taka jest tylko w usługach, a i to nie wszystkich; oczekiwany przychód dla handlu, którego jest większość na Starym Mieście, policz sam] dla zauważalnej części ludzi to NIE jest kwota taka se i jak najbardziej godna „uderzania w tony”, jak byłeś się uprzejmy wyrazić. I trochę mało grzeczne jest traktowanie takich kwot cudzych miesięcznie suchym stwierdzaniem o rażeniu uczuć czy estetyki. Śmiem raczej twierdzić, że to w sporej części „być albo nie być”. Nas – jak wspomniałem – nie dotyczy, nie ten rejon, a tamten klient nie jest duży [choć otoh i branża, i wielkość taka, że jego dotyczy jak najbardziej]. Zawsze po prostu staram się widzieć drugi koniec problemu.
Bardzo zgrabnie przeszedłeś od 1k do 4k, pogratulować. Najpierw nonsensowne założenie, że przychód z reklamy musi aż dwukrotnie przekraczać jej koszt (w rzeczywistości ma to ręce i nogi nawet przy wychodzeniu na zero, bo jakaś część zwabionych klientów jeszcze kiedyś wróci), następnie równie zabawny pomysł, że „stacze” są zatrudniani na etatach, gdy w dużo bardziej wymagających zawodach normą bywają śmieciówki. W efekcie całe wyliczenie przeszacowane 2-3 razy, a do tego jeszcze mówisz o przychodzie, zamiast o zysku, żeby móc epatować wyższą sumą.
To po pierwsze, a po drugie – jaki procent sklepów zatrudnia te żywe reklamy (których notabene nikt nie zakazał)? Niewielki, prawda? Najwyraźniej aż tak bardzo się nie opłacają, inaczej byłoby ich niewiele mniej niż szyldów. A ja jakoś wątpię, żeby Empikowi nawet te wydumane 4k miesięcznie robiły różnicę.
Po trzecie wreszcie – jeszcze raz powtarzam, że możliwości reklamy nie kończą się na wywieszeniu szyldu. Sklepy ciągle mają wystawy, ciągle mogą zwracać na siebie uwagę subtelniejszymi środkami niż logo na kiju, ciągle mają zylion innych opcji – a Ty piszesz o tym w takim tonie, jakby im okna zalano cementem i zakazano informowania o swoim istnieniu. Znaj proporcją, mocium panie.
Pomiędzy przychodem a zyskiem jest jeszcze podatek i są jednostkowe koszty stałe, które trzeba gdzieś poupychać, to raz. Dwa, że jednorazowi turyści nie wracają – kiedy ostatnio kupiłeś coś drugi raz w tym samym sklepie np. w Gdańsku? Trzy – „umknął Ci” mój update o tym, że te wyliczenia mają w ogóle jakikolwiek sens, o ile rozważamy „zerokosztowe” usługi. Jeśli mówimy o handlu z marżą powiedzmy 20% [ha!], wychodzi na to, że pokrycie „nielegała” [a co mi tam ucp, znaj mój gest] z pensją 1k pod stołem oznacza konieczny przychód z reklamy rzędu 5k+. Przypominam, że mówimy o pokryciu jego kasy, ZEROWYM ZYSKU, bez uwzględniania nawet zatrudnienia na ucp czy jakiejś części kosztów stałych.
Klienci przynoszą do sklepów przychód, czy dochód?
Idąc tym tropem rozumowania dochodzimy do wniosku, że posiadanie własnej strony internetowej też się firmie nie opłaca, bo wciąż jeszcze cała masa ich nie ma…
Touche! Empikowi nie zrobi, McD nie zrobi, zrobi małym. Spróbuj mi potem tylko gdzieś marudzić na oligopole czy korporacje czy pisać o utrudnieniach dla małych firm…
Jeśli jesteś przy ulicy i masz wystawę – masz rację. W przypadku sklepików w oficynie czy nie-sklepów, niesprzedających rzeczy materialnych, jest już dużo gorzej. Powtórzę: Rynek i okolice to w sporej części klientela imprezowo – turystyczno – okazjonalna. Z częściami moto bym się tam nie pchał [choć i takich znam :)], ale np. z salonem kapeluszniczym dla snobiących się turystek – czemu nie? A takie właśnie kupują pod wpływem impulsu, którego to istotnym elementem właśnie jest szyld.
btw. Czy tylko ja tam mam, że prawie w połowie przypadków wysłanie komcia tylko tutaj idzie w /dev/null i gdyby nie każdorazowa kopypasta, już dawno coś by mnie trafiło?
Dobrze, niech Ci będzie – tylko co to wszystko ma wspólnego z szyldami? Jak wspomniałem, „żywych reklam” nikt przecież nie zakazuje, więc gdzie Ty widzisz te rzekome straty? Koszty szyldów były praktycznie zerowe (jednorazowy niewielki wydatek i od czasu do czasu grosze na umycie), więc opłacać się mogły nawet przy minimalnym przyciąganiu.
Jednak ta masa jest w malejącej mniejszości i często są to firmy, którym faktycznie strona nie jest potrzebna, bo na co strona kioskowi koło przystanku. A ile firm w centrum Krakowa zatrudnia żywe reklamy? 1%? 5%?
Widziałeś kiedykolwiek salon kapeluszniczy schowany w oficynie? Ja też nie. Zresztą, co będziemy teoretyzować – kliknij jeszcze raz w link we wpisie i przyjrzyj się zdjęciom „po”. Na ilu z nich nie ma żadnych reklam? Na jednym – pokazującym górne piętra Empiku, którego i tak trudno nie znaleźć. Wszędzie indziej nadal dobrze widać reklamy, a nawet szyldy – naprawdę stała się tym wszystkim sklepom jakaś krzywda, że przestały walić tym wszystkim po oczach?
Wygasanie sesji w czasie pisania długiego komentarza to stary problem Joggera, ale tu może mówimy o czymś nowym, bo tak się składa, że połowy Twoich komentarzy pod tym wpisem nie dostałem na bota. Może akurat trwają testy Joggera 3.0;-).
Przypomnę, że wywołałem temat, odpowiadając na Twoją niewypowiedzianą sugestię, że problem jest niemal wyłącznie artystyczno-estetyczny. A zacząłem pisać o efektywności „żywej reklamy”, ponieważ nie mam danych o efektywności szyldów, a z racji opatrzenia się już tych pierwszych mam podstawy sądzić, że są one zbliżone. Jest to więc jakiś sposób na oszacowanie realnych skutków czyjegoś dyskomfortu estetycznego.
Kapelusznik na Floriańskiej, twarzą do Rynku po prawej stronie, gdzieś w połowie ulicy. Notabene sam trafiłem tam kiedyś przez szyld.
Teoretyzowanie to właśnie dochodzenie czegokolwiek na podstawie zdjęć – bo „przed” i „po” to tak jakby prawie zupełnie inne kadry…
Gigantyczne reklamy na hotelu Forum też już się opatrzyły, więc równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że taki szyld na uliczce jest warty kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy, bo „masz podstawy sądzić, że efektywność jest zbliżona”. Żarty na bok, Ty robisz w marketingu i nie widzisz różnicy między jednym z zyliona wzajemnie się zasłaniających szyldów, a stojącym na środku ulicy gościem z widocznym z daleka drogowskazem? I nie daje Ci do myślenia, że ta druga forma reklamy występuje ze sto razy rzadziej, a po zniknięciu szyldów jakoś nie stała się popularniejsza?
No i? Czy na tych drugich nie widać reklam? Widać. Gdzie tu teoretyzowanie?
BTW: akurat wpadł mi w oko taki oto obrazek, jakże ładnie pasujący do tematu.
Pstrokaciźnie mówimy NIE! Reklamy, w takiej estetyce jaka się u nas rozpowszechniła (patrzcie ile różnych efektów wizualnych potrafiliśmy zmieścić na jednym metrze kwadratowym naszej reklamy! bo musi być dużo, krzykliwie, pstrokato, migać i błyskać a najlepiej jeszcze grać) dewastują przestrzeń miejską.
Z drugiej jednak strony, przedsiębiorcy mają prawo się pokazać, zareklamować. Szyldy w miastach to przecież nie nowość, istniały na budynkach w czasach gdy te jeszcze nie mogły zostać uznane za obiekty zabytkowe. To też część kolorytu miasta. Tylko czy na koloryt musi składać się śmietnik? Bo tak w niektórych miejscach wygląda nagromadzenie radosnej twórczości reklamowej.
Hm. Miary efektywności – liczone jako relacja wzrostu przychodu do nakładów – pewnie są podobne [w jakich granicach możemy je uznać za podobne btw.?] To tłumaczyłoby z drugiej strony relatywnie rzadką obecność „żywych reklam” – niezależnie od zwrotu są one zwyczajnie droższe, przez co mniej dostępne, szyld po prostu jest [nie licząc pewnie jakichś danin na rzecz UM].
Owszem, przy niższym koszcie zwrot kwotowy może być faktycznie proporcjonalnie niższy. Ale otoh badźmy realistami. Pierwsze, specyfika okolic [turystyka, więc klient jednorazowy]. Drugie – poziom kosztów, chociażby wynajmu [wróbelki pieprzą, że za jakieś ciemne patio na św. Jana z widokiem na dżdżownice i okolice zaśpiewali tyle, ile za okno wystawowe przy Al. Jerozolimskich, poważnie]. Trzecie – schemat zachowania; naprawdę sądzisz, że jakiś turysta szuka w necie wcześniej adresu jakiegoś sklepu z pamiątkami? Ile razy Ty tak robiłeś? Bo ja nigdy. Się [w sporej części] spaceruje i się widzi, albo się nie widzi. Czwarte – p. 3. wyklucza raczej formę „reklamy uprzedniej” [nawiasem mówiąc, wolę już reklamy na kamienicach niż ustawicznych nagabywaczy, których ostatnio jest jakby coraz więcej, czy walające się po trotuarach sterty ulotek]. Skądś więc ci klienci się biorą, więc głównym racjonalnym wytłumaczeniem pozostają jednak szyldziki. A ja nie mam w sobie tyle tupetu, żeby móc twierdzić, że w imię czyjejś nie za dobrze uzasadnionej estetyki komuś innemu można zabrać kasę, dzięki której z dnia na dzień przestanie wiązać koniec z końcem na przykład.
A nawet jeśli kwotowo jest to niższe [aka z grubsza proporcjonalne do kosztów szyldziku], to i tak jest to pewna kasa, do dysponowania którą średnio ktokolwiek ma moralne prawo. To nie jest nic z kodeksu wykroczeń ani naruszające dobry obyczaj. A że się to komuś nie podoba?… Cóż, mi się nie podobają Toyoty, a jakoś nie domagam się ich likwidacji. Argument o walorach architektonicznych łysego muru odrzucamy ex cathedra. Bo tak.
Twoja teoria [ta o zylionowej zyskowności szyldzików] byłaby nawiadem mówiąc całkiem słuszna, gdyby Majchrowski pojechał po bandzie i zlikwidował całkiem wystawy i wszelkie reklamy. Wtedy szyldzik byłby prawdopodobnie wart dużo więcej, oczywiście przy ceteris paribus.
W marketingu to robią Zuckerberg i do niedawna Jobs, ja się uczę :)
… którego się często omija, wodząc wzrokiem po szyldach podobnie, jak np. pewien podzbiór populacji, niezwracający uwagi na Adwords. Gdyby ROI było dramatycznie inne, wówczas „drogowskazów” byłoby właśnie pełno!
Cóż. Z racji zmniejszenia ilości można wnioskować o zwiększonej efektywności tych, które pozostały. Pisałem już wcześniej o przeszkodach dla szaraczków?
Nie sądzę. Ale też nie sądzę, żeby chodził z zadartą głową, wnikliwie obserwując niekończące się szyldy w poszukiwaniu napisu „pamiątki”. Naprawdę mnie zadziwia Twoja niezłomna wiara, że ludzie noszą klapki na oczach i niczego oprócz szyldów nie zauważą.
Nie, głównym racjonalnym wytłumaczeniem są tłumy ludzi przewalających się przez centrum i siłą rzeczy zaglądających tu i ówdzie. W sklepiku na Kurdwanowie choćbyś wywalił szyld na trzy metry, podobnej popularności raczej nie uzyskasz.
Może dla Ciebie. Dla mnie atakowanie ludzi reklamami nie ma nic wspólnego z dobrym obyczajem – i widać nie jestem w tej kwestii odosobniony, skoro nacisk na władzę okazał się wystarczająco silny, by skłonić ją do radykalnych działań. Poza tym skoro sklepikarze zyskują na wizerunku miasta (przecież nie oni tu przyciągają tych turystów, na których trzepią kasę), to jak najbardziej logiczne i moralne jest oczekiwanie od nich, żeby tego wizerunku nie paskudzili. Każdy kij ma dwa końce.
Wiesz, jeśli ktoś nie zauważa samotnego drogowskazu na środku ulicy, to zlewających się w jeden ciąg szyldów prawdopodobnie tym bardziej nie zarejestruje. Zresztą już mówiłem, nie ma sensu porównywanie kosztownej żywej reklamy z praktycznie darmowym szyldem, który można sobie wywiesić choćby i dla fantazji. To, że niektórym żywe reklamy być może przynoszą ileś tysięcy miesięcznie, nie znaczy jeszcze, że szyldy przynoszą wszystkim podobne zyski.
Cięcie dotknęło zarówno szaraczków, jak i wielkich – vide wspomniane zdjęcie Empiku, który akurat reklamował się dużo subtelniej niż większość towarzystwa. A patrząc jeszcze raz na zdjęcia, można zauważyć zniknięcie takich marek jak Żywiec, Lee, Kodak czy Wrangler, podczas gdy bieda-sklepik z pamiątkami nadal zachował duży, z daleka widoczny napis „Souvenirs cośtam cośtam”, a jakaś kebabownia zamieniła tylko szyld na mniejszy i subtelniejszy. Nie wydaje mi się, żeby to szaraczkom zaszkodziło, wręcz przeciwnie.