Dawno już tu nie było czepiania się błędów językowych, więc dzisiaj się czepię – formalnie może niezupełnie błędu, ale na pewno drażniącego i ze wszech miar niesłusznego, a z roku na rok coraz bardziej popularnego zachowania, jakim jest pisanie słowiańskich nazwisk z użyciem angielskiej transkrypcji.
Fakt, że tej transkrypcji używamy powszechnie, niezależnie od języka – ale w przypadku arabskiego czy chińskiego nie robi to większej różnicy, bo to języki na tyle odległe od naszego, że i tak nie ma mowy o zachowaniu ich oryginalnego brzmienia. Ani „Mao Ce-Tung”, ani „Mao Zedong” nie przeczytamy zgodnie z prawdziwą chińską wymową, więc to w sumie tylko kwestia umowy, którą wersję wolimy. W przypadku rosyjskiego, ukraińskiego czy bułgarskiego sytuacja jest diametralnie inna: ze względu na bliskie pokrewieństwo z polskim, ich brzmienie można oddać w naszym języku bez porównania lepiej, niż w dalekim angielskim – używanie go w charakterze pośrednika ma więc tyle samo sensu, co podróż z Warszawy do Kijowa przez Londyn.
Jednak z jakiegoś powodu (zapatrzenie w Amerykę? przekonanie, że angielski jest bardziej cool i trendy?) ten bezsens krok po kroku zyskuje na popularności – czego najbardziej widocznym przykładem książki z cyklu „Metro 2033”, sygnowane nazwiskiem „Dmitry Glukhovsky”, co po naszemu pisze się po prostu Dmitrij Głuchowski. Żeby było śmieszniej, wydawnictwo nie dba o konsekwencję w tej kwestii, mieszając różne transkrypcje nawet na jednej okładce, choć akurat „Andrey Diakov” wyglądałby zdecydowanie mniej żałośnie niż ten Gluk-cośtam.
Biorąc pod uwagę wszechobecną ekspancję angielszczyzny, jak i postępy analfabetyzmu w necie, w przyszłości będzie pewnie tylko gorzej. Mam jednak nadzieję, że przynajmniej „Zbrodni i kary” nikomu nigdy nie przyjdzie do głowy wydawać pod nazwiskiem „Fyodor Dostoyevsky”, bo w takim wypadku mógłbym mieć problemy z powstrzymaniem się przed zbrodnią – i karą zarazem.
Vot i vsyo;-).
Komentarze
Powód jest taki, że środowiska naukowe wypracowały standard anglojęzycznej pisowni słowiańskich nazwisk w bibliografiach, katalogach itp. wpisach, jako pewną formę standaryzacji researchu chociażby.
Ale to tylko w powyższych przypadkach. Dla angielszczenia słowiańskich nazw własnych w beletrystyce nie ma żadnego usprawiedliwienia i tutaj 100% zgody. Jak widać powszechny potop niedouczenia wytracił również sensownych tłumaczy…
Jakoś wątpię, żeby wiedza o standardach naukowych tak się ostatnio upowszechniła. A tłumaczy bym raczej nie obwiniał, bo nie sądzę, żeby nie wiedzieli o istnieniu polskiej transkrypcji – odpowiedzialnych za takiego „Glukhovsky’ego” szukałbym raczej w dziale marketingu wydawnictwa.
A ja owszem, obwiniałbym tłumaczy. Zauważ, że „polskawa” pisownia słowniańszczyzny to jednak niezerowy wysiłek intelektualny, a tego się nie lubi – Dymitra czy Dymitrija? A może Dmitrija? Wasylija, Wasyla, czy Wasilija? A tak – po linii najmniejszego oporu, „Dmitrya” i już.
Marketing zostavylbym… cholera jasna… zostawiłbym w spokoju. Cokolwiek myślałbym o statystycznych, nie posunę się do tezy, jakoby angielskawa pisownia stanowiła jakiś atut w oczach potencjalnego odbiorcy. A przecież tylko to mogłoby usprawiedliwiać marketing.
Wiesz, „Metro 2033” jest popularne w krajach anglosaskich, gry na podstawie tego robią i w ogóle, więc angielska pisownia Głuchowskiego występuje w sieci często gęsto i wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że ktoś w marketingu (ew. w zarządzie) wyciągnął z tego genialny wniosek, że trzeba się dostosować do światowych standardów, żeby nie mieszać klientom w głowach. Albo w ogóle uznali, że ten cały Glukhovsky to Amerykanin, bo kto inny może pisać fantastykę;-).
„Izabella Scorupco”