Cichy Fragles

skocz do treści

23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie (Ha-Joon Chang)

Dodane: 30 marca 2014, w kategorii: Literatura, Nauka, Polityka

okładka (Krytyka Polityczna)

W 1819 roku w brytyjskim parlamencie została przedstawiona ustawa regulująca działalność fabryk bawełny. Jak na współczesne standardy ustawa ta była niewiarygodnie „łagodna”. Zakazywała zatrudniania małych dzieci, tych poniżej 9. roku życia. Starsze dzieci (między 10. a 16. rokiem życia) nadal mogłyby pracować, tyle że ograniczono liczbę godzin ich pracy do 12 dziennie (no tak, bardzo łagodnie je potraktowano). Nowe zasady miały zastosowanie tylko do fabryk bawełny, bo uznano, że praca w nich jest szczególnie niebezpieczna dla zdrowia pracowników.

Propozycja wywołała ogromne kontrowersje. Przeciwnicy uważali, że narusza ona świętość, jaką jest swoboda zawierania umów, niszcząc w ten sposób sam fundament wolnego rynku. Podczas dyskusji nad tym przepisem niektórzy członkowie Izby Lordów sprzeciwiali się mu, argumentując, że „praca powinna być wolna”. Ich tok myślenia był następujący: dzieci chcą (i muszą) pracować, natomiast właściciele fabryk chcą je zatrudniać – w czym więc problem?

No właśnie, to pierwsza i najważniejsza z tytułowych rzeczy: nie istnieje wolny rynek, istnieje tylko zbiór regulacji, których liberałowie gospodarczy nie zauważają. Zakaz pracy dzieci, niewolnictwa, handlu organami czy głosami w wyborach, a z drugiej strony rozbudowane prawodawstwo umożliwiające działanie giełdy, banków czy spółek z ograniczoną odpowiedzialnością – wszystko to regulacje ograniczające wolność gospodarczą i budzące kontrowersje w momencie wprowadzania w życie po raz pierwszy, dziś jednak stanowiące oczywistości niekwestionowane – i przez to także niedostrzegane. Łatwo więc ulec złudzeniu, że wolny rynek bez trzymanki to jakiś wyróżniony stan absolutnej wolności, a wszystkie inne systemy sprowadzają się do jego ograniczania.

Tymczasem absolutna wolność gospodarcza nie istnieje (chyba że jako anarchia), a różnice między różnymi wizjami gospodarki sprowadzają się do różnic w poglądach, które regulacje uznajemy za słuszne, a które niekoniecznie. Oczywiście jedni akceptują szeroki zakres regulacji, a inni nie chcą prawie żadnych – ale „prawie” robi dużą różnicę. O czym warto pamiętać, gdy się trafi na korwinistów, którzy uważają, że bronią jedynego naturalnego stanu – w rzeczywistości ich wizja nie jest żadnym uniwersalnym punktem odniesienia, tylko jednym z wielu równoprawnych poglądów na politykę gospodarczą.

Warto zauważyć, że jedną z ważniejszych niezauważanych regulacji są granice państwowe, uniemożliwiające nieograniczony przepływ pracowników – a ten protekcjonizm to jedna głównych przyczyn, dla których szwedzki kierowca autobusu czy fryzjer może zarabiać kilkadziesiąt razy więcej niż indyjski, wykonujący przecież identyczną pracę. Jak słusznie zauważa autor, tak gigantyczne różnice w zarobkach w żadnym razie nie utrzymałyby się w czystej gospodarce rynkowej, która pozwoliłaby hinduskim kierowcom wziąć udział w wolnej konkurencji ze szwedzkimi. Brak takiej możliwości jakoś jednak wolnorynkowcom nie przeszkadza – przeciwnie, często popierają oni nawet ograniczanie imigracji (vide Tea Party). Oczywiście ograniczenia przepływu ludności mają uzasadnienie pozaekonomiczne – ale to samo można powiedzieć o wielu innych regulacjach…

Neoliberałowie mogliby na to odpowiedzieć: „OK, może całkowicie nieregulowany wolny rynek nie istnieje, ale rynek prawie całkowicie nieregulowany to i tak najlepsza możliwa opcja, bo im mniej regulacji, tym szybszy wzrost, co zostało sprawdzone empirycznie”. Tymczasem doświadczenie wcale tego nie pokazuje – w kolejnych rozdziałach autor bierze pod lupę różne doświadczenia z kilku ostatnich dekad, nieodmiennie dochodząc do wniosku (co prawda w niektórych przypadkach dyskusyjnego), że państwa najbardziej liberalne gospodarczo, z najniższą inflacją i zadłużeniem, z największą stabilnością makroekonomiczną, niespecjalnie (i niekoniecznie na korzyść) różnią się tempem rozwoju i poziomem życia od państw prowadzących mniej ortodoksyjną politykę.

Co więcej, ich rzekome przewagi bywają efektem powierzchownego spojrzenia na statystyki, na zasadzie „jak idę z psem na spacer, to średnio obaj mamy po trzy nogi”. Na przykład dochód per capita w USA rośnie systematycznie, ale ten wzrost jest od dłuższego czasu generowany prawie wyłącznie przez kilkanaście procent najbogatszych, których dochody rosną lawinowo (notabene tym szybciej, im bliżej szczytu), a udział w średniej mają już na tyle duży, że mocno ją zaburzają – 1% najbogatszych zbiera ponad 20% dochodu narodowego, więc zysk dla tej grupy kosztem odpowiednio mniejszej straty dla pozostałych 99% może łatwo dać statystyczny plus. Jeśli pominąć ten efekt, okaże się, że zarobki zdecydowanej większości Amerykanów od lat 70-tych stoją praktycznie w miejscu, rosnąc wolniej niż zarobki zdecydowanej większości Europejczyków.

Swoją drogą, ciekaw jestem, jak by wyglądały wszelkie statystyki ekonomiczne, gdyby je przyciąć do „bottom 90%”, czy choćby „bottom 99%” – przypuszczam, że w wielu przypadkach mocno by one odstawały od tych „oficjalnych”, a różnice te dałyby nam sporo do myślenia…

Z innych herezji warto wspomnieć, że:

  • niewidzialna ręka rynku działa zbyt wolno, by skutecznie eliminować patologie
  • zarobki większości ludzi w niewielkim stopniu zależą od rzeczywistej wartości ich pracy
  • zbyt swobodny przepływ kapitału jest szkodliwy dla gospodarki
  • instytucje finansowe powinny być mniej (!) efektywne, niż są
  • wśród czołowych potęg gospodarczych próżno szukać takiej, która by wyrosła na wzorcowej wolnorynkowej polityce, bez daleko posuniętego protekcjonizmu lub/i interwencjonizmu
  • biedne kraje, które próbowały liberalnych reform, nie uzyskiwały oczekiwanych wyników
  • deindustrializacja rozwiniętych państw to jedna z głównych przyczyn spowolnienia ich rozwoju
  • założenie o racjonalnym postępowaniu graczy rynkowych prowadzi na manowce
  • wreszcie że makroekonomia nie jest nauką ścisłą, a rozliczne „oczywiste oczywistości” opierają się na bardzo słabych podstawach.

Wobec wszystkiego powyższego nie muszę chyba dodawać, że jest to lektura bardzo ciekawa i pouczająca – ale też bardzo nierówna i wywołująca mieszane uczucia. Niektóre rozdziały to prawdziwe eye-openery, inne sprawiają wrażenie dodanych tylko po to, żeby zwiększyć liczbę w tytule. Jedne tezy autor potrafi bardzo błyskotliwie uargumentować, inne (nawet takie, z którymi skądinąd trudno się nie zgodzić) podpiera ogólnikami, lub wręcz przedstawia jako prawdy objawione. Czasem dostajemy solidną analizę problemu, innym razem „dowody anegdotyczne” i wyciąganie daleko idących wniosków ze słabych przesłanek. Autor, wytykający ekonomistom doktrynerstwo, powierzchowne osądy i nadmierną wiarę we własne twierdzenia, wielokrotnie sam się dopuszcza tych grzechów – co w sumie można uznać za potwierdzenie jego zarzutów, skoro on sam również jest ekonomistą.

Mimo wszystko plusy przeważają nad minusami, więc bilans jest dodatni – i to bynajmniej nie dzięki podbiciu średniej przez 1% najlepszej treści;-).

Ocena: 4+


Komentarze

Podobne wpisy