Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane w 2016

Dodane: 18 stycznia 2017, w kategorii: Literatura

Wstyd przyznać: z książek przeczytanych w zeszłym roku, zrecenzowałem – uwaga – jedną. Fakt, zapowiadałem rok temu, że będę recenzować rzadziej – ale że aż tak, to sam siebie zaskoczyłem. Tym bardziej, że czytelniczo był to rok więcej niż owocny: 52 książki (w tym 22 na czytniku) i 15 komiksów to najokazalszy bilans od wielu lat, a i jakościowo powodów do narzekania wiele nie miałem. Pisać o wszystkim oczywiście zatem nie zamierzam – poprzestanę na pozycjach najbardziej godnych wyróżnienia (w kolejności, w jakiej je czytalem, czyli de facto przypadkowej).


Nowoczesność i Zagłada (Zygmunt Bauman)

To właśnie ta jedyna recenzja, jaką popełniłem w zeszłym roku. Rozpisałem się w niej bardzo szeroko, więc powtarzać się już nie będę – zapewnię tylko raz jeszcze, że choć porusza ona temat niby już przeanalizowany do imentu, to i tak co i rusz zaskakuje, bezpardonowo wytrąca z równowagi i daje do myślenia na długo.

Pisałem kiedyś, że Bauman to najmądrzejszy z żyjących Polaków, i zamierzałem to jeszcze raz tutaj powtórzyć – ale fatalnym zrządzeniem losu akurat po rozpoczęciu pisania notki to określenie zdezaktualizowało się na wieki wieków…


Dźwignie wyobraźni i inne narzędzia do myślenia (Daniel C. Dennett)

Jak twierdził jeden z bohaterów Sapkowskiego, „całe zło tego świata bierze się z myślenia. Zwłaszcza w wykonaniu ludzi całkiem ku temu nie mających predyspozycji”. Wiele w tym racji, trzeba więc te predyspozycje w miarę możliwości rozwijać – w czym książka Dennetta może być bardzo pomocna, jako że tytułowych dźwigni zna on całą masę i nie waha się ich używać do analizy rozmaitych problemów, włącznie z jednym z najtrudniejszych pytań świata, czyli naturą świadomości. Z proponowanym przez niego rozwiązaniem problemu nie mogę się wprawdzie zgodzić, sprowadza się ono bowiem do stwierdzenia, że świadomość sama w sobie nie istnieje, tylko jej przejawy (co by praktycznie oznaczało, że nawet co lepsze chat-boty są już świadomymi istotami), z samą argumentacją warto się jednak zapoznać.

Mimo lekkiego stylu i przystępnego przedstawiania problemów, nadal nie jest to książka dla każdego – jak bowiem zauważył inny fantasta, mianowicie Lem: „Książką można czytelnikowi głowę, owszem przemeblować o tyle, o ile jakieś meble już w niej przed lekturą stały”


Ekonomia – instrukcja obsługi (Ha-Joon Chang)

Tytuł mówi wszystko – i nie oszukuje. Jeśli chcesz się zainteresować ekonomią albo już się interesujesz i potrzebujesz usystematyzować swoją wiedzę w tym temacie, lepszej okazji nie znajdziesz. Szkoły ekonomiczne, procesy kierujące rynkiem, znaczenie statystyk wszelakich – pod względem spektrum tematów i staranności ich omówienia jest to niemal podręcznik, zarazem jednak pozostający gładko napisaną pozycją popularnonaukową, przy której nikogo sen nie zmorzy. Zwłaszcza z zestawieniem szkół ekonomicznych warto się zapoznać, by nigdy nie ulec powszechnemu w paru ostatnich dekadach szkodliwemu złudzeniu, że istnieje tylko jedna.


Czarnobylska modlitwa (Swietłana Aleksijewicz)

Kiedy autorka dostała Nobla, trochę mnie to rozdrażniło – Kapuścińskiemu przez tyle lat nie chcieli dać, bo niby reportaż to nie do końca literatura, a kilka lat po jego śmierci nagle się okazało, że jednak można? Niesprawiedliwość rażąca. Oczywiście nie jest to w żaden sposób wina autorki, ale niesmak pozostał.

Tego typu żale nie powinny jednak w żaden sposób rzutować na ocenę książki – uczciwie trzeba przyznać, że jeśli cała twórczość Aleksijewicz prezentuje podobny poziom, to wobec Kapuścińskiego nie musi ona mieć żadnych kompleksów. Reportaże o ofiarach Czarnobyla bardzo sugestywnie oddają klimat dni po katastrofie, perfekcyjnie grają na emocjach czytelnika, bezlitośnie obnażają prawdę o radzieckim państwie, które ukrywaniem rozmiarów katastrofy, fatalną organizacją i nieliczeniem się z kosztami ludzkimi ogromnie powiększyło liczbę poszkodowanych – ale też o radzieckiej mentalności, która pozwalała ofiarom taki stan rzeczy tolerować i mimo mniejszej lub większej świadomości, co się dzieje, jednak się na wszystko potulnie godzić, a nawet działać na własną szkodę…


Spust (Joe Matt)

Autobiograficzny komiks, z ekshibicjonistyczną szczerością poruszający niezręczny temat związany z seksem – nie sposób zatem uciec od skojarzeń z „Na własny koszt” Chestera Browna, tym bardziej, że obaj autorzy są kumplami i każdy z nich pojawia się w komiksie tego drugiego. Postawy przyjmują jednak skrajnie różne: Brown staje w obronie zarówno prostytutek jak i korzystania z ich usług, widząc w tym praktycznie same plusy, natomiast Matt ani myśli bronić swojego uzależnienia od pornografii – przeciwnie, bezlitośnie (masochistycznie?) znęca się nad sobą, przedstawiając się jako ostatnia łajza, degenerat, przykład życiowej porażki i karykatura wszystkich negatywnych stereotypów z tym związanych. Mam nadzieję, że ten obraz jest choć trochę przesadzony (dwadzieścia wytrysków w jeden dzień? boli sama myśl o takim wyczynie…), bo jeśli autor faktycznie żyje tak jak to pokazał, to naprawdę trzeba mu współczuć.

Oba komiksy łączy jeszcze jedno: są tyleż bezwstydne co genialne i żaden szanujący się miłośnik komiksów nie może nie mieć ich na półce. Kto nie ma, niech natychmiast kupuje obydwa – gwarantuję, że nie będzie żałować ani złotówki.


Trylogia ryfterów (Peter Watts)

Elektrownia geotermalna na dnie morza to miejsce, w którym ciężko wytrzymać, więc korporacja wysyła tam głównie ludzi z zaburzeniami psychicznymi (patologicznych introwertyków, ofiary traum z dzieciństwa itp.), którzy nie nadają się do życia na powierzchni, a w głębinach morskich przynajmniej znajdują trochę spokoju. Pomysł mocno wątpliwy zarówno etycznie jak i biznesowo, ale w powieści zdaje egzamin – do momentu gdy się okazuje, że bohaterowie oprócz spokoju znaleźli także nieznaną formę życia, która stanowi śmiertelne zagrożenie dla form bardziej znanych…

Można się czepiać, że podobnie jak w „Ślepowidzeniu” autor znowu obsadził w rolach głównych ekipę świrów i dziwaków; można psioczyć na swobodne podejście do rachunku prawdopodobieństwa; można wytykać zupełną nielogiczność działań korporacji (co prawda rzucającą się w oczy dopiero post factum, bo wielu rzeczy nie od razu się dowiadujemy); można wreszcie zjechać zakończenie, rodem z filmu sensacyjnego. Ale nie można nie docenić wciągającej fabuły, bogatych osobowości bohaterów, wspaniałej kreacji przyszłościowego świata (z licznymi patologiami stworzonymi bądź wzmocnionymi przez rozwój technologii) – i nie można zaprzeczyć, że to kawał solidnej Hard SF przez duże „H”, jaką nieczęsto, oj nieczęsto się spotyka.


Stwórca (Scott McCloud)

W wykładzie pt. „Zrozumieć komiks” autor pokazał, że o metodach narracji i przekazu wie wszystko – tu natomiast udowadnia, że potrafi również doskonale wykorzystać tę wiedzę w praktyce. Sama historia niespełnionego rzeźbiarza obdarzonego magiczną mocą wybitna wprawdzie nie jest, takie trochę ambitniejsze romansidło – ale jej oprawa robi ogromne wrażenie, zarówno jakością rysunków, jak i fantastycznym rozmachem narracyjnym. Powiedzieć, że autor nie boi się eksperymentować z formą, to nic nie powiedzieć – on nad poziomy wylatuje i poza szablony wychodzi, olśniewając wyobraźnią i ekspresją, jakiej można mu tylko zazdrościć. Gdyby treść dorównywała formie, byłby to mocny kandydat na komiks wszech czasów – ale i bez tego pozostaje on wybitnym dziełem sztuki.


T (Wiktor Pielewin)

Co zrobić, gdy dowiadujesz się, że istniejesz tylko jako bohater książki? Cóż, oczywiście nic – bohater z definicji może zrobić tylko to, co zechce autor. Albo autorzy – powieść o losach hrabiego T. jest bowiem pisana przez cały zespół pisarzy o różnych upodobaniach i wszystko w niej zależy od tego, który akurat przejął ster. Mamy więc sensacyjne pościgi i walki, sceny erotyczne, dysputy filozoficzne, wizje religijne… a nawet Dostojewskiego walczącego z apokalipsą zombie. Podobnie jak w „Małym palcu Buddy”, fantazji autora (tego jedynego, prawdziwego) nie krępuje absolutnie nic, a już na pewno nie zdrowy rozsądek. I podobnie jak tam, efekt więcej niż zacny, bo w tym szaleństwie mimo wszystko jest metoda.


Sława i Fortuna (Stanisław Lem)

Drugi po korespondencji z Mrożkiem wybór listów Lema. W porównaniu z tamtymi minus jest taki, że tu mamy właśnie tylko Lema – odpowiedzi Kandla (tłumacza większości jego dzieł na angielski) tu nie znajdziemy, co czasem doskwiera, gdy nie znamy wypowiedzi, do których Lem się odnosi. Plus natomiast taki, że w odróżnieniu od Mrożka, Kandel utrzymywał z Lemem relacje wyłącznie zawodowe, więc poza kurtuazyjnymi pytaniami o zdrowie i rodzinę, czytamy tu głównie o literaturze, a nie o wakacjach, zepsutych samochodach i innych głupotach. Lem o literaturze wiedział wszystko, a w ramach współpracy z tłumaczem szeroko się tą wiedzą dzielił, objaśniając wydźwięk różnych słów, ich znaczenie dla wymowy utworu, a czasem i samą jego interpretację – jest tu więc naprawdę o czym czytać, zwłaszcza że i objętościowo jest to księga jeszcze potężniejsza od wymiany listów z Mrożkiem. Co zresztą nigdy nie przestanie mnie zadziwiać: kilkadziesiąt książek, niezliczone felietony, wywiady i jeszcze całe tysiące stron listów – skąd Lem brał czas na to wszystko?


Ameryka nie istnieje (Wojciech Orliński)

Książka teoretycznie podróżnicza – praktycznie jednak o atrakcjach turystycznych niewiele się z niej dowiemy, zwiedzanie USA to dla autora tylko pretekst do pisania o historii tego kraju: o tym, jak wzloty i upadki kolejnych dzielnic Nowego Jorku tworzyły charakterystyczny krajobraz architektoniczny tego miasta; o tym, jak mafia budowała potęgę Las Vegas; o tym, jak fikcyjnym tworem jest Los Angeles, podzielone na dzielnice będące de facto odrębnymi miastami; o tym, jak różnice klimatyczne między Kalifornią a Illinois mogły być praprzyczyną powstania tam dwóch przeciwstawnych filozofii dystrybucji oprogramowania; a przede wszystkim o tytułowym nieistnieniu takiej Ameryki, jaką znamy z popkultury – Ameryki będącej zlepkiem mitów bądź to dawno już nieaktualnych, bądź to nigdy nie mających wiele wspólnego z rzeczywistością…

Kto jak kto, ale Orliński wie zarówno o Ameryce, jak i o jej popkulturze, naprawdę dużo – co w połączeniu z jego znanym talentem literackim (czy jak kto woli, gawędziarskim) powinno wystarczyć aż nadto za rekomendację.


Tyle o lekturach godnych polecenia, a na koniec pokrótce o pozycjach najgorszych, przed którymi przestrzegam:

Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa (Haruki Murakami) – co do tego, że Murakami jest przereklamowany, nie miałem większych wątpliwości po dwóch poprzednich jego książkach, ale staram się nikogo nie skreślać przedwcześnie, więc dałem mu jeszcze jedną szansę. Nie powinienem był. Że powieść prezentuje klimaty z Paulo Coelho, to jeszcze dałoby się wytrzymać (choć oczywiście nie na to liczyłem), ale nie da się znieść tego, że nawet w porównaniu z twórczością Coelho jest ona bezdennie głupia i niedorzeczna, a zachowania bohaterów wprost powalają psychologicznym nieprawdopodobieństwem. Jeśli ten grafoman dostanie kiedyś Nobla, to ja skaczę z mostu.

Niezwykła historia Marvel Comics (Sean Howe) – nasłuchałem się, jakie to jest wciągające i ile ciekawego o historii komiksu można się dowiedzieć, że ojejku. Dobrnąłem do połowy i stwierdziłem, że albo mi podsunęli inną książkę o tym samym tytule, albo te zachwyty to jedna wielka ściema, bo tylko na ziewanie mi się przy tym zbierało. Jedni autorzy przychodzili, drudzy odchodzili, tu się ktoś z kimś pokłócił, tam się komuś zmieniały koncepcje, interes raz szedł lepiej a raz gorzej – jak to w każdym biznesie. Równie dobrze mogłaby to być książka o fabryce mebli, tyle samo miałbym satysfakcji z lektury. W zestawieniu z entuzjastycznymi recenzjami – bezdyskusyjne rozczarowanie roku.

Z pomniejszych rozczarowań: Najlepsi wrogowie (Jean-Pierre Filiu i David B.) – historia relacji amerykańsko-arabskich z zachęcającym prologiem i zupełnie zniechęcającą resztą (tak jak akapit wyżej – tylko na ziewanie się zbierało); Dziecko piasku (Tahar Ben Jelloun) – powieść oparta na obiecującym pomyśle (marokański ojciec ośmiu córek, sfrustrowany brakiem męskiego potomka, postanawia oszukać świat, wychowując ostatnią z nich jako chłopca), ale marnująca ten pomysł na tony poetyckich opisów dramatu egzystencjalnego bohatera/bohaterki i zero fabuły; Ciemna strona Słońca (Terry Pratchett) – debiut pisarza, jeszcze bez jego słynnego humoru i bez grama sensu w scenariuszu – kto by wtedy pomyślał, że autor odniesie w przyszłości taki sukces…


W tym roku postaram się popełnić więcej niż jedną recenzję – przy obecnym poziomie weny to chyba jednak wszystko, co mogę obiecać.


Komentarze

Podobne wpisy