Ostatnia powieść Dukaja wywołała sporo kontrowersji – bez wielkiej przesady można powiedzieć, że fani podzielili się na dwie grupy: jedni twierdzą, że to jego najlepsza powieść; drudzy, że najgorsza. Ja jednak do żadnej z tych grup się nie przyłączę – choć zdecydowanie bliżej mi do tej pierwszej. Książka jest bowiem bez wątpienia wybitna i – jak wszystkie powieści Dukaja – bardzo oryginalna.
Rzecz się dzieje w roku 1924 w świecie alternatywnym, gdzie uderzenie meteorytu tunguskiego miało dużo dalej idące skutki niż w „naszej” rzeczywistości. W miejscu uderzenia pojawiły się bowiem lodowe istoty (nazwane „lutymi”), które z czasem zamroziły Syberię i większość miast Rosji (lute z niewiadomych powodów chętniej pojawiają się w miastach, niż na pustkowiach) i wschodniej Europy. Nie na tym jednak polega oryginalność powieści – wszak światów alternatywnych mieliśmy już multum – lecz na tym, że zamrożenie dotyczy tu nie tylko przyrody, ale także historii. I nie chodzi tu tylko o to, że nie doszło do pierwszej wojny światowej i nadal mamy dziewiętnastowieczny porządek geopolityczny – lecz o to, że w świecie pod lodem ten porządek nie może ulec zmianie. Historia jest zamrożona jak najbardziej dosłownie.
Punktem wyjścia całej koncepcji jest pytanie – czy logika jest jedna, wieczna i niezmienna, czy też można nią manipulować? I odpowiedź – w świecie powieści logika ma swój materialny nośnik (zwany ćmieczą) i w zależności od jego występowania jest mniej lub bardziej rozmyta. W świecie lata panuje logika trójwartościowa – nic nie jest do końca pewne, między czernią i bielą mamy wiele odcieni szarości. W świecie zimy natomiast szarość prawie nie występuje, wszystko jest czarno-białe. W praktyce oznacza to, że nie sposób tam przekonująco skłamać, nie sposób zachowywać się wbrew swojej naturze, wszelkie rozmowy są krótkie i konkretne (przynajmniej teoretycznie, bo w praktyce autor się trochę zapomina i dialogi bywają „letnie”), zdrowi nie chorują, a chorzy nie zdrowieją – ale też ich stan się nie pogarsza.
Na odmiennej logice jednak się nie kończy. Pod wpływem lodu metale zmieniają swoje właściwości – pojawiają się nowe, nieznane dotąd surowce, jak tungetyt czy zimnazo, których charakterystyczną cechą jest wyjątkowa twardość i niezgodne z intuicją zachowanie – poddane wysokiej temperaturze lub uderzeniom nie rozgrzewają się, lecz schładzają. W efekcie na Syberii powstaje cały „zimny” przemysł, który zmienia ją w kraj bogaty i tętniący życiem, choć niebezpieczny – lute przemierzają go wzdłuż i wszerz, zmieniając w sopel lodu wszystko, do czego się zbliżą. Choć uważa się je za inteligentne istoty, nikt nie potrafi się z nimi porozumieć – chodzą jednak słuchy, że potrafi to niejaki Filip Gierosławski, który kilka lat temu zaginął podczas wyprawy do miejsca upadku meteorytu i od tamtej pory kilkakrotnie widziano, jak wędrował zamrożony…
Główny bohater powieści to syn wspomnianego Filipa, Benedykt Gierosławski. Dostaje on od Ministerstwa Zimy (bo takie już zdążyło w Rosji powstać) rozkaz, by udać się na Syberię i odnaleźć ojca. Chcąc nie chcąc podejmuje się tej misji i rusza w podróż Ekspresem Transsyberyjskim, w którym pozna wielu ciekawych ludzi, a my usłyszymy wiele ciekawych dialogów (właściwie to raczej dysput filozoficznych) o polityce, historii, logice, prawdzie i kłamstwie, o istnieniu bądź nieistnieniu przeszłości i przyszłości, a nawet o rosyjskiej duszy i polskiej buntowniczej naturze.
Dobra, starczy może tego streszczania, bo chyba już się trochę za bardzo rozpisałem. Przejdźmy wreszcie do rzeczy, czyli dlaczego powieść jest wybitna i dlaczego mimo wszystko nie idealna? Odpowiedź na pierwsze pytanie każdy fan Dukaja chyba zna – niezwykle bogata wyobraźnia i erudycja, jak również wspaniały język (w tym talent do neologizmów, które już przy pierwszym pojawieniu się w tekście rozumie się intuicyjnie, a później już nawet się ich nie zauważa), to jego znaki firmowe. W „Lodzie” dochodzą do tego głębokie rozważania o życiu, wszechświecie i całej reszcie, koncepcje filozoficzne (zarówno poważne, jak i całkowicie odjechane) sypią się jak z rękawa, a rozmaitych literackich perełek (typu opis zdarzenia, do którego nie doszło) nawet nie zliczę.
Odnośnie języka – warto dodać, że powieść jest napisana dziewiętnastowiecznym językiem, zgodnie z ówczesnymi zasadami ortografii i gramatyki – mowa jest więc o historji i idejach, które autor nam tłómaczy, sam jednakowoż pewnym ich implikacyj nie będąc. Generalnie zresztą dbałość o szczegóły jest godna podziwu – autor zadał sobie niemały trud dokładnego poznania realiów epoki i ówczesnych prądów intelektualnych, odtwarzając wszystko tak pieczołowicie, że książkę można śmiało postawić na półce między Prusem i Sienkiewiczem – choć wiem, że dla fantasty to cokolwiek dyskusyjny komplement;-).
No i wreszcie zniewalająca swoim realizmem wizja Lodu i wszystkiego, co się z nim wiąże – tak jak po lekturze „Innych pieśni” trudno było nie myśleć o wszystkim w kategoriach Formy, tak i po „Lodzie” ciężko wrócić do normalnego patrzenia na świat bez przywoływania książkowych pojęć i metodologii. Cóż, światy tworzone przez Dukaja są tak kompletne i szczegółowo dopracowane, że czasem naprawdę można zapomnieć, że fikcją są nie tylko opisane tam wydarzenia, ale i tamtejsza nauka.
Żeby jednak nie było za różowo, trzeba w końcu wspomnieć o minusach, bo niestety w „Lodzie” ich nie zabrakło. Po pierwsze, schematyzm. Już po raz trzeci z rzędu (po „Innych pieśniach” i „Perfekcyjnej niedoskonałości”) Dukaj serwuje nam opowieść o Polaku po przejściach, który podróżuje w towarzystwie silnej kobiety do Bardzo Dziwnego Miejsca, gdzie staje się Kimś, wplątuje się w wielką politykę, zostaje Naprawdę Kimś, odmienia świat i gdyby powieść się nie skończyła za wcześnie, zostałby pewnie jego władcą. Na poziomie szczegółów różnic oczywiście nie brakuje, nie ma tu takiej sytuacji jak z ww. powieściami, które fabularnie były do siebie bliźniaczo podobne niemal w każdym calu – ale i tak od autora tej klasy wypadałoby oczekiwać czegoś więcej niż powtarzania w kółko tego samego schematu, do którego zresztą nawet „Czarne Oceany” częściowo pasowały.
Po drugie – brak umiaru. Książka ma ponad tysiąc stron sporego formatu drobnym maczkiem i – z całym szacunkiem dla Dukaja – to jednak trochę za dużo. Podobnie jak autor uwielbiam cegły, ale ta wydaje się rozciągnięta ponad miarę – nie brakuje opinii, że dałoby się ją bezboleśnie skrócić o połowę. Sam tak radykalny nie jestem, ale 700-800 stron byłoby według mnie optymalne. Obecnie bowiem dłużyzn nie brakuje, a szczególnie zmęczył mnie fragment po przybyciu do Irkucka – po paruset stronach podróży Transsibem, podczas której w niespiesznym tempie poznawaliśmy kolejnych bohaterów (a każdy z własnymi poglądami na wszystko, które musiał przy jakiejś okazji wyłożyć), wypadałoby wreszcie trochę przyspieszyć akcję, a zamiast tego zwalnia ona jeszcze bardziej (czyżby lód zamrażał i fabułę?), a po jednej karuzeli postaci następuje druga, jeszcze większa, tak samo wypełniona prywatnymi filozofiami, które już jednak niewiele nowego wnoszą, bo tak naprawdę wszystko co ważne zostało już powiedziane w pociągu. Gdyby wyciąć z tej części ze sto stron, powieść zdecydowanie by na tym zyskała.
Po trzecie – proporcje. Akcja, która przez kilkaset stron ledwie pełza, by w końcu ruszyć z kopyta, jakby autor nagle się zorientował, że zaraz będzie tysiąc stron, a on ciągle w lesie. Zakończenie ucięte nożem w chwili, gdy robiło się naprawdę ciekawie, a rozwój wydarzeń wyglądał tak, jakby przed nami było jeszcze z pięćset stron. Eksploatowanie aż do znudzenia tematów Historji, Prawdy i Kłamstwa, a bardzo powierzchowne potraktowanie fizyki lodu, o której nie dowiadujemy się prawie nic, choć opisane w książce eksperymenty aż się proszą o kontynuację – skoro naukowcy stwierdzają doświadczalnie, że dostarczanie energii tungetytowi powoduje jego ochłodzenie, to czemu nikomu nie przyjdzie do głowy, by spróbować go ochłodzić do temperatury zera absolutnego i sprawdzić, co się wtedy stanie po próbie dalszego ochładzania? Dlaczego nie ma prawie nic o naturze antyświatła, będącego przecież tak wdzięcznym obiektem badań? Dlaczego nie ma słowa o sposobach formowania zimnaza, którego przecież przetapiać czy spawać nie można? Takich luk jest więcej i wywołuje to spory niedosyt.
Tytułem podsumowania – wbrew licznym krytykom „Lodu”, trzeba przyznać, że to prawdziwa uczta intelektualna i literacka, godna podziwu i zapadająca w pamięć na dużo dłużej niż trwa jej lektura (a trwa sporo – w moim przypadku równo miesiąc, a czytałem zawzięcie). Ale też wbrew wielu bezkrytycznym fanom trzeba przyznać, że ta uczta mogła być lepiej zorganizowana, a dania trochę zręczniej dobrane, bo chwilami wszystko to wydawało się wymykać gospodarzowi spod kontroli. Do pełni szczęścia zatem trochę zabrakło – ale tylko trochę. Nie ma więc co marudzić, tylko czekać na następną genialną powieść Dukaja. Byle tylko to czekanie nie trwało znowu trzy lata…
Ocena: 5+
Inne tego autora: Wroniec, Król bólu (#1, #2, #3), Portret nietoty, Science fiction, Starość aksolotla
Komentarze
Świetna recenzja!
„jedni twierdzą, że to jego najlepsza powieść; drudzy, że najgorsza”
Yyy, ktoś twierdzi, że jest to jego najgorsza powieść?
„Po drugie – brak umiaru.”
Ej, czytałeś ten felieton Dukaja – „Lament miłośnika cegieł”? Poza tym, Dukaj podobno napisał 1600 stron i w wydawnictwie mu przycięli. Widać to zresztą tak gdzieś od 600 strony, że były spore cięcia (co zresztą sam zauważyłeś).
„Obecnie bowiem dłużyzn nie brakuje, a szczególnie zmęczył mnie fragment po przybyciu do Irkucka […]
Gdyby wyciąć z tej części ze sto stron, powieść zdecydowanie by na tym zyskała.”
Nie mogę się bardziej nie zgodzić.
„Yyy, ktoś twierdzi, że jest to jego najgorsza powieść?”
Było sporo takich opinii. Może nie w taki sposób formułowanych, ale stwierdzenia typu „uwielbiam Dukaja, ale Lód to dramat i porażka” widziałem wielokrotnie.
„Ej, czytałeś ten felieton Dukaja – „Lament miłośnika cegieł”? Poza tym, Dukaj podobno napisał 1600 stron i w wydawnictwie mu przycięli.”
Czytałem felieton i słyszałem o przycięciu powieści w wydawnictwie – co tylko potwierdza, że umiaru brakowało. Już ten tysiąc stron trochę przytłaczał, a gdyby tego było jeszcze o połowę więcej, to chyba bym miał problem z doczytaniem do końca. Nawet najlepsza powieść nie może się ciągnąć w nieskończoność.
„Nie mogę się bardziej nie zgodzić.”
Cóż – de gustibus i tak dalej. Nie wiem jak Ty, ale ja już tam się gubiłem w tych wszystkich nazwiskach i poglądach, jeszcze trochę i bym chyba zaczął notatki robić, kto jest kim i czego chce. Co za dużo, to niezdrowo.
Ty czytałeś przez miesiąc, a mnie przeczytanie „Lodu” zajęło raptem piętnaście lat. ;)
Miałem wielki apetyt, zaś Dukaj zgotował mi ogromne (w podwójnym tego słowa znaczeniu) rozczarowanie. Pierwszych sto stron czytałem z fascynacją, sto następnych – z ciekawością. Strony 200-700 to już narastające zniecierpliwienie, a 700-900 – złość skatalizowana przez zrozumienie, że geologiczne pokłady narracji donikąd mnie nie zaprowadzą. Akcja ożywia się w okolicach strony dziewięćsetnej (moment kulminacyjny, spotkanie z ojcem), potem przyspiesza w ciekawy sposób (powrót do cywilizacji przez odmarzającą Syberię), potem znowu zniecierpliwienie i złość.
„Lód” posiada dwie niewątpliwe zalety: fascynujący pomysł wyjściowy stanowiący niebagatelne połączenie hard SF i historii alternatywnej, oraz wyrafinowany styl Dukaja, który z małpią zrecznością porusza się po różnych rejestrach. Niestety, pomysł zostaje wysadzony w powietrze rozwlekłą antyintrygą, natomiast styl w pewnym momencie czytelnika wyczerpuje. Zadałem sobie pytanie: czy właściwie nie lepiej poczytać prawdziwą XIX-wieczną rosyjską powieść niż jej polską podróbkę AD 2007?
„Lód” zupełnie też nie zadziałał w moim przypadku jako powieść filozoficzna, gdyż poszczególne intelektualne wątki – logika, fizyka, historiozofia – w moim odczuciu się nie sklejają. Pomieszanie z poplątaniem, i dookoła, i jeszcze raz. Nie zadziałał także jako metapowieść, bo chociaż Irkuck jest pod Lodem, to zdarzenia, które tam następują, nie cechują się żadną innością. Dukaj postępuje wbrew zasadzie „show, don’t tell” – jego bohaterowie snują niekończące się monologi o Historji, Wstydzie itd., lecz dla fabuły absolutnie nic z tego nie wynika.
Dwa dalsze, poważne mankamenty: W tej ponad tysiącstronicowej książce na palcach jednej odmrożonej dłoni jestem w stanie policzyć wszystkie jej dobre sceny (podróż przez Warszawę na samym początku, spotkanie z ojcem, może spotkanie z Piłsudskim, i to chyba tyle), a drugiej odmrożonej dłoni – zapadające w pamięć postacie (chyba tylko Wielicki i Pobiedonoscew).
Maniera pisania bezosobowego – okej, ale to też do niczego nie służy. Gdyby Dukaj częściej przechodził na pierwszą osobę sygnalizując wagę pewnych scen… A tak to sięnie dla sięnia.
Za długie? Zdecydowanie, i to o jakieś 700-800 stron. „Lód” powinien być dużym opowiadaniem slbo mikropowieścią. W Goodreads dałem 2/5. A zaznaczam, że „W kraju niewiernych” oraz „Inne pieśni” uważam za arcydzieła. Nie wykluczam jednak, że kiedyś wrócę do „Lodu” w formie audiobooka (jest takowy, lektor to Filip Kosior, 52 godziny), bo nausznie łatwiej będzie mi może wpaść w melodię tej dłuuugiej narracji.
Cóż tu odpowiedzieć, skoro z zarzutami generalnie bym się zgodził;-). Większość z nich ma jednak dla mnie dużo niższą wagę niż świetne dysputy bohaterów, kreacja świata czy klimat powieści, tak więc de gustibus i tak dalej.
Co do pisania bezosobowego, uważam jednak, że ma to sens – po kilkuset stronach takiej narracji przyzwyczaiłem się do niej tak bardzo, że po przeskoku do pierwszej osoby przez jakiś czas aż dziwnie mi się to czytało – gdyby narracja przeskakiwała wielokrotnie, takiego wrażenia by nie było. Można oczywiście polemizować, czy było ono warte setek stron sięnia, ale… de gustibus.
BTW: rozrzewniło mnie teraz ostatnie zdanie notki – wielkim optymistą byłem, jak to pisałem…
Jednak trudno się dziwić Dukajowi, że po spłodzeniu takiego potwora jak „Lód” nie miał już ochoty pisać następnych obszernych powieści. Złamał pióro. Niewykluczone zresztą, że ja złamałem zakładkę, bo po lekturze zupełnie mnie do literatury pięknej nie ciągnie. Mam przesyt.