Cichy Fragles

skocz do treści

Król bólu #2 (Jacek Dukaj)

Dodane: 17 maja 2012, w kategorii: Literatura

okładka (Wydawnictwo Literackie)

Część pierwsza

Oko potwora

Trzy dni po opuszczeniu orbity Marsa CSS „Behemot V” otrzymał morsem ostrzeżenie o nadchodzącej burzy słonecznej. Nawigator obliczył nową trajektorię, pozwalającą zejść w porę w pas asteroidów i osłonić statek masą skalną; mieliśmy potem dopędzić Jupitera na tej samej elipsie, po dodatkowych akceleracjach. Stos atomowy, stary model lunarny, sprawował się dobrze, „Behemot” dysponował zresztą zapasem paliwa na cztery akceleracje do kursowej. Już po zmianie kursu Nawigator odkrył, że w obliczeniach był błąd. Rozmontowawszy z Elektronikiem i Inżynierem kalkulator pokładowy, znalazł na świeżo lutowanych układach popalone kłębki włosów, kulki kurzu bądź wełny. Była to oczywiście wina Elektronika, który się upił na wychodnym w bazie na Dejmosie i dręczony kacem nieważkościowym nie dopilnował techników przysłanych dla okresowych reperacji ze stoczni marsjańskiej. Trzeba było na gwałt nowe obliczenia wykonać, już dla z góry tak nieszczęśliwie ustalonego wektora. Kapitan, Nawigator i Pierwszy Pilot ślęczeli nad nimi całą nocną wachtę. Wyczyszczony kalkulator dla odmiany się przegrzał; Elektronik własnymi rękami okładał rozpalone lampy próżniowe maszynowego mózgu szmatami z suchym lodem, parząc się przy tym dotkliwie. Przyszedł do mnie z tymi poparzeniami. Dałem mu maść i obandażowałem dłonie. Teraz już będzie zupełnie do niczego nieprzydatnym.

Nie, ten cytat nie pochodzi z jakiejś zaginionej powieści Lema z lat 60-tych. Tak się zaczyna opowiadanie Dukaja będące jednym wielkim hołdem dla Mistrza – Dukaj odtworzył tu wiernie zarówno styl, jak i „realia” powieści SF sprzed półwiecza (stąd ta cała lutowana elektronika, lampy próżniowe i inne technologie dziś już przestarzałe, ale wówczas stanowiące symbol ultranowoczesności), a do tego powtykał tu i ówdzie rozliczne smaczki dla fanów Lema. Część z nich widać już w powyższym wprowadzeniu – bezimienni bohaterowie nazywani jedynie funkcjami, jak w „Edenie”, charakterystyczna fraza „w obliczeniach był błąd”, która tamtą powieść otwierała, wiecznie niedomagające (czy to przez własną niedoskonałość, czy przez ludzką fuszerkę) sprzęty na statku, niczym w niektórych przygodach pilota Pirxa…

Oczywiście nie sposób pisać o statkach kosmicznych komunikujących się alfabetem Morse’a całkowicie serio, autor mruga więc czasami okiem, doprowadzając anachroniczność technologii do karykatury lub prowokacyjnie nadużywając marynistycznych klisz – ale też, na ile to w takiej konwencji możliwe, dba o poprawność naukową (np. promień lasera niewidoczny w próżni czy problemy związane z poruszaniem się w stanie nieważkości), a i sama fabuła jest prowadzona jak najbardziej na poważnie.

Jak szybko odkrywają bohaterowie, wspomniana awaria była efektem świadomego działania jednego z nich, pragnącego doprowadzić statek na orbitę mitycznego Astromancera – żyjącej jakoby w Kosmosie istoty rozpowszechniającej drogą radiową plany wynalazków wyprzedzających dokonania ziemskich naukowców. Na wskazanym kursie faktycznie znajdują tajemniczy metalowy obiekt – i czym prędzej ruszają na wyścigi do jego eksploracji, spodziewając się tam znaleźć nie wiadomo jakie skarby. Wewnątrz oczywiście sprawa się komplikuje – zamiast skarbów bohaterowie znajdują dziwaczne maszyny, fabryki-niefabryki (znów aluzja do „Edenu”), chaos i diabli wiedzą co – a do tego załogę rozbija wzajemna nieufność przechodząca z czasem w paranoję i prowadząca do tragicznych konsekwencji. Czyżby efekt obronnego działania Astromancera?

Ale czy to rzeczywiście Astromancer, czy tylko tak się kosmonautom wydaje? Tytułowe „oko potwora” odnosi się do zdolności mózgu do konstruowania sobie obrazu drapieżnika na podstawie szczątkowych szczegółów (np. właśnie świecącego w ciemności oka), która to zdolność prowadzi czasem do wyimaginowania sobie nieistniejącego potwora w krzakach – czy to sugestia, że tak naprawdę trafiono zbiegiem okoliczności na zupełnie zwyczajny wrak, a reszta była już tylko nadinterpretacją żyjącej w napięciu załogi? Ta dwuznaczność to kolejny znak rozpoznawczy Lema, również doskonale skopiowany przez Dukaja.

W całym opowiadaniu (dość długim – ponad sto stron) niewiele zresztą można znaleźć niedoróbek. W zasadzie tylko w psychologicznym wywodzie Doktora i w niektórych opisach wnętrz wraku Dukaj trochę prześwituje spod Lema, który tego typu wywodów raczej by nie popełnił – choć stwierdzam to tylko intuicyjnie, bo trudno mi konkretnie wskazać, co w nich jest nie tak. Poza tym nabrać się można spokojnie – tym bardziej, że i poziom utworu wysoki, zaiste godny Mistrza, z oryginalnym przesłaniem (jakkolwiek koncepcja górnej granicy rozwoju rozumu, powyżej której wzbić się może już tylko chaos, wydaje mi się cokolwiek dyskusyjna) i mocnym zakończeniem, zgrabnie stawiającym kropkę nad „i”. Lem umarł, ale Lem-w-Dukaju żyje i wierzga:-).

Ocena: 5+ (5 za opowiadanie samo w sobie i plusik za perfekcyjną podróbkę Lema)


Szkoła

Jedno z opowiadań już wcześniej publikowanych, notabene najstarsze w tym tomie, bo aż z 1995. Niestety, również jedno z najsłabszych. Mamy tu historię życia chłopaka z faweli, dorastającego stereotypowo: wśród chuliganów i bandytów, wpadając pod skrzydła (lub w łapy) raz jednego, raz innego bossa, by wreszcie trafić do tytułowej szkoły – placówki prowadzonej przez amerykańskie tajne służby, gdzie poza spóźnioną edukacją czeka go również udział w podejrzanych eksperymentach naukowych, w niezbyt komfortowej roli królika doświadczalnego. Zabiegi mocno zwiększają jego inteligencję, ale też w dziwny sposób zmieniają jego ciało i zmysły, stopniowo utrudniając mu porozumiewanie się z ludźmi.

Po co to wszystko? Dowiemy się w końcówce, ale domyślenie się wcześniej nie stanowi wielkiego wyzwania. Wyzwaniem byłaby próba odgadnięcia, co z tego potem wyniknie, ale tego się nie dowiemy, bo opowiadanie kończy się w chwili, gdy przemieniony bohater zaczyna swoje zadanie. Szkoda, bo właśnie wtedy właściwa fabuła powinna się dopiero zaczynać. Gdyby to opowiadanie stanowiło wstęp do większej całości, byłby to wstęp dość obiecujący, ale samo w sobie prezentuje się przeciętnie, zaledwie jako pisarska wprawka – bez rozwiniętej fabuły, bez jakiegoś niebanalnego przesłania, bez wyrazu. Zbiór mógłby się bez niego obejść.

Ocena: 4


Król bólu i pasikonik

Jak biotechnologia zmieni nasz świat? W tym opowiadaniu zmieniła go nienajlepiej – sukcesy bioterrorystów doprowadziły liczne państwa do upadku i anarchii, a reszta świata pozabezpieczała się stazami, niszczącymi wszelkie „niesłuszne” formy życia, skutkiem czego podróże międzypaństwowe mocno się skomplikowały – już nie wystarczy pieczątka w paszporcie, trzeba przejść całą operację medyczną, żeby móc żyć pod obcą stazą. Z tego względu mało kto podróżuje osobiście – tym bardziej, że w międzyczasie nastąpił też rozwój technologii VR umożliwiający wniknięcie w cudze ciało, choćby i na drugim końcu świata, z kompletem wrażeń zmysłowych i tak dalej. Jedni zatem „podróżują” bez wychodzenia z domu, a inni zarabiają na wypożyczaniu swoich ciał turystom, biznesmenom czy politykom.

Żeby było ciekawiej, główny bohater jest tzw. plastusiem, czyli człowiekiem o elastycznej strukturze neuronów w mózgu, co z jednej strony daje mu wybitną inteligencję, zdolność uczenia się i nieszablonowego myślenia, ale ceną za to jest nieustanny wszechogarniający ból, którego nie da się pozbyć, ani na dłuższą metę stłumić. Tu jednak pojawia się dziwna niekonsekwencja, bo wskakując do innego ciała bólu już nie czuje – jak to możliwe? Skoro technologia daje taką możliwość, to czemu nie może sobie poradzić z tym bólem poza VR? A nawet gdyby jednak miało to jakieś sensowne uzasadnienie, to czemu bohater w ogóle wraca do swojego cierpiącego ciała, zamiast mieć na podorędziu jakieś zastępcze, którego sztuczne wyhodowanie nie stanowi żadnego problemu? Mocno się tu autor zagapił.

Poza tym zgrzytem i banalną, mocno przewidywalną fabułą, niewiele można temu opowiadaniu zarzucić, a pochwalić niejedno – świat rozpasanej biotechnologii efektowny, konsekwencje jej rozwoju starannie przemyślane i zaprezentowane, język świetny – ale też nic tu specjalnie z nóg nie zwala, wszystko to gdzieś już jakby u Dukaja było (przenoszenie się między ciałami chociażby w „Czarnych oceanach”), zero zdziwień. Gdyby to był pierwszy jego tekst, jaki przeczytałem, pewnie bym się zachwycił, ale na tle reszty twórczości jest to utwór doskonale standardowy (żeby nie powiedzieć nijaki) i – co tu dużo mówić – wtórny. Standard oczywiście wysoki, niemniej tylko standard.

Ocena: 5-

Część trzecia

Inne tego autora: Lód, Wroniec


Komentarze

Podobne wpisy