Cichy Fragles

skocz do treści

Sztuka obrażania

Dodane: 25 lutego 2017, w kategorii: Przemyślenia

Jednym ze zjawisk odróżniających Polskę od zachodniego świata są wybuchające od czasu do czasu spory o to, czy sztuka powinna być cenzurowana, czy też nie. Szczęśliwie od świata wschodniego różni nas to, że na sporach (i ew. umorzeniu sprawy przez prokuraturę) zwykle się kończy. Sam oczywiście jestem programowo przeciwko cenzurze – czy to obyczajowej, czy religijnej, czy zwłaszcza politycznej – ale nie o tym dzisiaj, tylko o kwestii wprawdzie pobocznej, ale niezmiennie w tych sporach się przewijającej, czyli wartości „obraźliwego” dzieła.

Mianowicie: ilekroć dojdzie do dyskusji o jakiejś „Pasji” czy „Klątwie”, tylekroć ze strony procenzorskiej padają argumenty, że owo dzieło jest bezwartościowe, lub wręcz w ogóle nie zasługuje na miano dzieła sztuki, a autor(ka) to beztalencie, które stawia na prowokację, bo nic więcej nie potrafi. Nieodmiennie w tego typu zarzutach przodują ludzie, którzy omawianego dzieła nie widzieli, co niestety pozwala łatwo i zasłużenie ich wyśmiać. „Niestety”, ponieważ argument sam w sobie pozostaje w ten sposób bez odpowiedzi, na którą przecież zasługuje.

A odpowiedzieć nań najlepiej po żydowsku, czyli pytaniem: co właściwie wartość artystyczna dzieła ma wspólnego z jego „obraźliwością”? Czy dziełom wybitnym wolno obrażać uczucia, a przeciętnym lub dennym już nie? Czy może gdyby dzieło było wybitne, to tym samym przestałoby obrażać? Czy też po prostu: jeśli dzieło obraża, to automatycznie staje się denne i nic nie warte?

OK, to cztery pytania, nie jedno – a wszystkie w sumie retoryczne, bo i nietrudno się domyślić, że chodzi właśnie o tę ostatnią opcję: rzekoma beznadziejność dzieła służy jego krytykom tylko do uniknięcia sprzeczności między wartościami artystycznymi a religijnymi. Nawet jeśli te pierwsze mają gdzieś, to jednak powiedzieć otwarcie, że sztuki się nie ceni, trochę nie wypada; można zasłaniać się pomstowaniem na „sztukę zdegenerowaną”, ale to nadal budzi skojarzenia wybitnie niepożądane. Najprościej i najbezpieczniej zatem oznajmić, że omawiane dzieło niczego wspólnego ze sztuką przez duże S nie ma i o nic poza prowokacją w nim nie chodzi. Czy tak jest w istocie, to przecież kwestia mocno subiektywna…

I owszem, wielu artystom faktycznie prowokacje służą do zdobywania rozgłosu (nie tylko artystom zresztą, dość wspomnieć Palikota), nierzadko zastępując talent – ale co z tego? Kwestia wartości dzieła sztuki jest, jako się rzekło, mocno subiektywna – i nawet jeśli w 99% przypadków ta wartość rzeczywiście jest znikoma, to nigdy nie można mieć całkowitej pewności, czy dany przypadek nie zalicza się akurat do tego jednego procentu czy promila dzieł wybitnych, które dopiero w dłuższej perspektywie zostaną należycie zrozumiane i docenione. W historii sztuki roi się wszak zarówno od dzieł w swoim czasie wychwalanych, po czym szybko zapomnianych, jak i dzieł wzgardzonych przez współczesnych, a wyniesionych na ołtarze przez kolejne pokolenia. Żadnych niezachwianych reguł i gwarancji tutaj nie ma.

A zresztą, nawet gdyby takowe istniały i gdybyśmy mogli ocenić dane dzieło w sposób całkowicie obiektywny, to nadal – co z tego? Czy wybitnemu artyście powinien przysługiwać większy zakres dopuszczalnych środków wyrazu, niż marnemu? Na pierwszy rzut oka niektórzy mogą to uznać za sensowne – ale na drugi już, mam nadzieję, nie. To przecież tak, jakby np. przyznać wybitnym piłkarzom prawo do ostrzejszych fauli czy szerszej gamy zagrań, niż przeciętnym. O absurdalności takiego rozwiązania nie muszę chyba nikogo przekonywać.

Można oczywiście się spierać, co i w jakim stopniu twórczość artystyczna może usprawiedliwiać – nawet najzagorzalsi miłośnicy sztuki nie mogą przecież powiedzieć, że artyście wolno literalnie wszystko – ale uzależnianie rozstrzygnięcia tego problemu od wartości konkretnego dzieła czy twórcy, to z całą pewnością droga na manowce.


Komentarze

Podobne wpisy