Emocje wokół ACTA zdążyły już nieco opaść i przez jakiś czas powinien być w tej sprawie spokój, choć oczywiście walka będzie trwała jeszcze wiele miesięcy, jeśli nie lat. Niezależnie jednak od wyniku, problem piractwa pozostanie – ani przyjęcie ACTA go nie zlikwiduje, ani odrzucenie nie spowoduje żadnego przełomu. To tylko jedna z wielu bitew w wojnie, która trwa od bardzo dawna i w dającej się przewidzieć przyszłości na pewno się nie skończy. Ba, nie wiadomo, czy w ogóle kiedykolwiek to nastąpi, bo mamy tu klasyczny przypadek sporu o wartości (Wolność vs Własność), a z doświadczenia wiadomo, że takie spory rzadko dają się rozstrzygnąć. Szczególnie gdy za wzniosłymi wartościami stoją przyziemne interesy – producenci chcą zarabiać, a odbiorcy nie chcą płacić i tylko o to tak naprawdę chodzi, reszta to zasłona dymna.
Osobiście zajmuję w tym sporze pozycję mało komfortową, bo na barykadzie, gdzie obrywa się od obu stron. Z jednej strony producenci, którzy próbują zawracać Wisłę kijem i trzymają się kurczowo metod dystrybucji z czasów przedinternetowych, a z piractwem walczą tak kretyńskimi sposobami jak DRM, utrudniający życie wyłącznie uczciwym użytkownikom – no i organizacje typu ZAIKS, które w ramach obrony praw autorskich posuwają się do absurdów typu zakaz puszczania muzyki u fryzjera, bo to niby nielegalne publiczne odtwarzanie. O ich hipokryzji napisano już jednak w necie niezliczone elaboraty, więc nie będę dokładać swojego. Z wrodzonej przekory wolę się przyjrzeć drugiej stronie, czyli piratom, którzy hipokrytami są nie mniejszymi, ale zwracanie na to uwagi jest w necie z oczywistych przyczyn „trochę” mniej popularne.
Przede wszystkim piraci za nic w świecie nie przyznają, że po prostu wolą mieć coś za darmo niż za to płacić, a jak się to autorowi nie podoba, to już jego problem – nie, gdzieżby, oni walczą tylko z astronomicznymi zyskami wstrętnych korporacji, które zabierają dla siebie 99% przychodów, a uciemiężonym autorom oddają ochłapy. Cóż, zacznijmy od tego, że dla autora (który notabene współpracuje z korporacją dobrowolnie, co piratom jakoś umyka) jednak lepiej dostać choćby 1% z ceny legalnej kopii, niż okrągłe zero od pirata, który zwykle jakoś się nie kwapi, żeby tych biednych twórców wspierać w jakikolwiek inny sposób, np. wysyłając im kasę na konto. Nie, interes autorów aż tak piratom na sercu nie leży…
Następnie zwróćmy uwagę, że korporacje nie biorą kasy za nic – przecież to one zapewniają autorom warunki do tworzenia, promocję, obsługę prawną i inną, wreszcie biorą na siebie ryzyko finansowe. A jest ono niemałe – dość powiedzieć, że np. w branży muzycznej tylko co trzeci wykonawca zarabia na siebie! Do pozostałych koncerny dopłacają, na co mogą sobie pozwolić dzięki zyskom z tych nielicznych, którzy odnoszą sukcesy. Innymi słowy, dwie trzecie muzyków zarabia tylko dzięki tym wstrętnym korporacjom, bo nawet gdyby umieli zorganizować wydanie i promocję samodzielnie, to i tak wyszliby na tym na minus. To trochę zmienia postać rzeczy, prawda? Dlatego właśnie artyści w miażdżącej większości wolą jednak zaprzedawać dusze biznesowi, niż promować się samodzielnie na YouTube, jak im radzą różni internetowi teoretycy, którzy sami oczywiście w życiu nie próbowali zarabiać w ten sposób.
Ale co tam korporacje, przecież im piraci również wcale – we własnej opinii – nie szkodzą. Jedno z ulubionych pirackich usprawiedliwień: „Przecież i tak bym tego albumu nie kupił, więc nic nie stracili na tym, że go skopiowałem”. Bardzo wygodne, bo nieweryfikowalne – tylko zdrowy rozsądek i znajomość ludzkiej natury każe sceptycznie patrzeć na takie deklaracje. Owszem, w jakiejś części przypadków jest to prawda, zapewne nawet w większości – ale nikt mi nie wmówi, że w 100%. Sam grałem wprawdzie w dziesiątki pirackich gierek, za które z pewnością bym nie zapłacił, ale i w niejeden hit bezdyskusyjnie zasługujący, by go kupić – czego nie zrobiłem, bo skoro już miałem piracką wersję, to cóż, kasy trochę szkoda. Owszem, parę wyjątków się znalazło, ale mogę je zupełnie dosłownie na palcach policzyć.
A kiedy już wszystkie inne argumenty zawiodą, zawsze można zaatakować sam pomysł płacenia za dobra niematerialne – no bo przecież kopiowanie nic nie kosztuje ani niczego posiadaczowi oryginału nie ujmuje, więc jakim prawem ktoś chce im tego zabraniać. Tu znowu hipokryzja wali po oczach, bo jak takiemu piratowi ktoś zajuma z bloga obrazek czy kawałek tekstu, to wtedy nagle się okazuje, że to zbrodnia niesłychana i na stos ze złodziejem, a jak ktoś zaproponuje grafikowi czy webdeveloperowi zrobienie projektu za darmo, „bo to przecież dla pana promocja”, to już w ogóle pół Wykopu się trzęsie z oburzenia, jakie chamstwo i cwaniactwo chodzi po tym świecie. Za darmo to ma pracować Kazik czy Hołdys, a nie ja! Cóż, nie od dziś wiadomo, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
No ale mimo całej tej hipokryzji trzeba uczciwie przyznać, że piraci mają tutaj trochę racji. Sytuacja, w której wszyscy posiadają praktycznie nieograniczony darmowy dostęp do wszelkich dóbr kultury, a prawo zabrania z tego dostępu korzystać, jest nieco schizofreniczna – szczególnie jeśli tego zakazu tak naprawdę nie sposób skutecznie egzekwować, a społeczne przyzwolenie na jego łamanie jest tak powszechne, że nie sposób znaleźć internauty, który by tego choć raz nie zrobił (sam prawdopodobnie dopuściłem się przestępstwa nawet w niniejszym wpisie, wklejając dwa obrazki znalezione gdzieś w necie – prawdopodobnie, bo nie jestem w stanie ustalić ich autorstwa i licencji). Czy się to nam podoba czy nie, wojnę o rząd dusz piraci wygrali miażdżąco i nieodwołalnie, a ustawodawcy nie mogą tego faktu wiecznie ignorować.
Z drugiej jednak strony, na czymś twórcy muszą zarabiać, a sprzedaż kopii utworu jest tu bezkonkurencyjnym sposobem, dla którego nie widać dobrej alternatywy. Piraci mają na to dyżurną odpowiedź: „przecież muzycy mogą zarabiać na koncertach”. Cóż, może i mogą, o ile są dostatecznie popularni, żeby regularnie gromadzić na tych koncertach odpowiednio dużo fanów – co dla niszowych wykonawców bywa problematyczne, no ale przyjmijmy, że się da. Na czym jednak mieliby zarabiać pisarze czy filmowcy, gdyby żadne prawo nie chroniło ich dzieł przed nieograniczonym kopiowaniem? Tu już piraci jakoś niewiele mają do zaproponowania…
Ale z trzeciej strony, rozliczne serwisy internetowe żyją z reklam i nie mają dla swojego modelu biznesowego żadnej realnej alternatywy, a jednak mało kto uznaje używanie AdBlocka za nieetyczne. Owszem, analogia nie jest pełna – raz, że ten model z założenia opiera się na malutkiej (liczonej zwykle w promilach) mniejszości klikającej w bannery, godząc się z tym, że miażdżąca większość nawet ich nie zauważa; dwa, że narzędzi blokujących reklamy mało kto używa, więc i straty dla właścicieli stron są całkowicie pomijalne, czego o piractwie nie da się powiedzieć. Dylemat jednak pozostaje i szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak z niego wybrnąć – intuicyjnie czuję, że piractwo nie jest w porządku wobec autorów, natomiast w blokowaniu reklam nie widzę nic złego, ale jakoś nie umiem tego „formalnie” uzasadnić.
Abstrahując już jednak od kwestii etycznych – czy da się tu osiągnąć jakiś prawny kompromis między wytwórcami a odbiorcami treści? Obecne prawo autorskie nijak nie przystaje do internetowych realiów, a w niektórych punktach nawet do zdrowego rozsądku – mam tu na myśli przede wszystkim horrendalnie rozciągnięty okres ochrony tych praw, wynoszący aż 70 lat, czego już w żaden sposób nie da się uzasadnić interesem twórcy, który ma małe szanse w ogóle dożyć końca tego okresu, nawet jeśli stworzył coś wartego ochrony w bardzo młodym wieku. A w większości przypadków tego końca nie doczekają nawet jego spadkobiercy – w czyim interesie jest zatem tak długa ochrona? Na pewno nie twórców.
Nawiasem mówiąc, okres ochrony praw autorskich wypadałoby także uzależnić od rodzaju dzieła, bo np. w przypadku gier komputerowych z ich tempem rozwoju nie tylko 70, ale nawet 20 lat to niemalże epoka geologiczna. Trudno nie uznać za absurd, że np. oryginalnego Ponga – starego jak świat i prymitywnego nawet w porównaniu z najprostszymi gierkami na komórki, a dla przeciętnego programisty możliwego do samodzielnego napisania w dzień czy dwa – formalnie będzie można legalnie skopiować dopiero w roku 2042. Jego autor, jeśli doczeka tej wiekopomnej chwili, będzie wówczas miał 94 lata…
Czy zmiany w kierunku poluzowania systemu praw autorskich są realne? Na dzień dzisiejszy niespecjalnie, bo lobbing drugiej strony jest zbyt silny, a sensownego pomysłu na kompromisową liberalizację prawa za bardzo nie widać, więc niestety najbardziej prawdopodobną opcją jest utrzymywanie jeszcze długo status quo z jego wszystkimi wadami i patologiami. Za kilkanaście lat presja społeczna zapewne będzie silniejsza, a postulaty bardziej dojrzałe i realistyczne niż dzisiejsze „pozwólcie piracić do woli, a twórcy jakoś się wyżywią” – i wtedy kto wie, co z tego wyniknie.
Zmiany innego rodzaju postępują jednak już teraz – z jednej strony producenci powoli dostosowują się do realiów, mnożą się VOD-y i serwisy typu Muzodajnia czy GOG, podchodzące do użytkowników po ludzku, a nie z kijem i DRM. Z drugiej strony, kolejne czytniki i tablety (ze szczególnym uwzględnieniem iZabawek) są coraz sprytniej projektowane, by jak najbardziej utrudnić wykorzystywanie ich w pirackich zamiarach, a jak najbardziej ułatwić płacenie za legalne treści – zapowiadana przez marketingowców i publicystów „era post-PC” może się w dużej mierze okazać również erą „post-piracy”, tyle że kosztem swobody użytkowników – dlatego chyba lepiej jednak zostać przy pececie;-).
Chciałoby się ten elaborat zakończyć jakąś efektowną puentą, ale jak na złość nic mi do głowy nie przychodzi. Może poszukam jakiejś w necie i spiracę…
Komentarze
A niby po co? Jeśli nie są słuchani, po cholerę ich trzymać? Sorry, twarde prawo rynku.
A potem będziesz pisał notkę „oj jaka to kiczowata muzyka w radio mi leciał, kiedy słuchałem jej piracko u fryzjera”.
Wbrew pozorom są ludzie, którzy wspierają swoje ulubione zespoły. A po drugie jak sam przyznałeś: artyści – zwłaszcza ci mniejsi – zarabiają na koncertach.
Akurat jeśli o książki chodzi piractwo mu nie grozi, bo wygodniej się czyta papier niż z monitora (to się pewnie zmieni wraz z popularyzacją Kindle i podobnych).
Na czym mieliby by filmowcy? A na czym zarabiają dzisiaj? Nie słyszałeś o możliwości pobrania filmu z sieci? Uwaga: można to zrobić, praktycznie nieograniczenie, a jednak filmy zarabiają na siebie.
Ja chciałem jeszcze skomentować zamieszczony przez ciebie obrazek. Bardzo krótko: jest głupi. Komputer kupuje raz na jakiś czas, można go sobie pomacać i nie bardzo można go sobie skopiować, czy ściągnąć z neta. Z grą jest inaczej: kupujesz ją częściej, więcej i masz możliwość ściągnięcia jej z netu (i to nawet lepiej działającą, bez jakiś durnych zabezpieczeń). To może zmień to hasło: „Paradoks pirata komputerowego, nie stać go na grę, a chleb co rano kupuje”, lub inne równie idiotyczne.
Hmm, nie wiem – w ramach wspierania kultury? W nadziei, że kiedyś w końcu odniosą sukces i na siebie zarobią? Zresztą, co Ci do tego, co korporacje robią ze swoimi pieniędzmi w ramach tego „twardego prawa rynku”?
No właśnie. A jak już to nastąpi, to co powiesz pisarzom? Żeby tworzyli w czynie społecznym?
Na seansach kinowych, na sprzedaży DVD, na prawach do emisji w telewizji – przypuszczam, że z tych źródeł czerpią 99% zysków albo niewiele mniej, a wszystkie one natychmiast by wyschły, gdyby zalegalizować piractwo.
Szczególnie jeśli się jego przesłanie traktuje dosłownie i ze świętą powagą. Przymruż czasem oko, chociaż odrobinę.
Dobry żart, mam nadzieję, że sam w to nie wierzysz.
Jak dla mnie to raczej nie trafione inwestycje. I raczej wątpię, żeby było jak piszesz. Albo dane te są przesadzone, ale raczej należy to rozumieć, że tylko 1/3 ma ponawiany kontrakt.
Nic nie powiem, bo wątpię, żeby Kindle pozabijały pisarstwo.
A kto mówi o legalizacji piractwa? Po za tym, mimo powszechności piractwa jakoś sobie dają radę, więc twoja teza upada.
Nadal jest głupi.
Zabić nie zabiją, najwyżej doprowadzą piractwo książek do poziomu porównywalnego z płytami czy grami – tyle że przy znacznie niższych zarobkach twórców.
Dają sobie radę, bo wielu ludzi woli nie łamać prawa, wielu nie zna się na korzystaniu z torrentów, wielu woli mieć ładne płyty na półkach niż tylko pliki na dysku, wielu woli kino niż DVD – i tak dalej. Ale gdyby prawo nie ograniczało kopiowania i rozpowszechniania filmów, to kina mogłyby je puszczać bez płacenia producentowi, każdy mógłby je wydawać na DVD czy udostępniać na stronie bez bawienia się w torrenty – i tak dalej. Na czym wtedy mieliby zarabiać producenci?
A może nie, odpadną koszty wielu pośredników, kto wie, może na tym lepiej wyjdą.
Na zabawkach :) zresztą nie ma co śmiać, tak bywa.
BTW: To o co walczy, np. Partia Piratów (ś.p.), to wcale nie jest „legalizacja piractwa”.
Rozwiązanie jest proste. Jeżeli system dóbr intelektualnych jest przestarzały ze względu na teraźniejsze możliwości technologiczne jest przestarzały trzeba znaleźć inny sposób dystrybucji w/w dóbr.
Korporację, które w tej chwili kontroluje dystrybucje nie godzą się na zmianę z dwóch powodów.
Korporacje w pewnym momencie zaczynają być skostniałe i nie potrafią działać elastycznie. Patrz IBM i początki MS.
Dotychczasowy sposób dystrybucji daje korporacjom bardzo dużą kontrolę. Nowy jaki będzie to będzie, ale na 99% będzie bardziej rozproszony i de facto mniej dochodowy
W każdym bądź razie pewnych procesów nie da się zatrzymać za pomocą rozwiązań prawnych. I do zmiany dystrybucji dóbr intelektualnych musi dojść wcześniej lub później.
Przepraszam, niechcący zrobiłem powtórzenie. Oczywiście miało być:
Rozwiązanie jest proste. Jeżeli system dóbr intelektualnych jest przestarzały ze względu na teraźniejsze możliwości technologiczne to trzeba znaleźć inny sposób dystrybucji w/w dóbr.
Gwoli ścisłości – w Polsce to jest 70 lat od śmierci autora.
A teraz ćwiczenie dla autora wpisu i czytelników.
Proszę poszukać informacji nt. praw autorskich w czasach, gdy tworzyli tacy twórcy jak: Homer, J.S.Bach, Beethoven, W. Shakespeare, Michał Anioł.
Dla chętnych proponuję zrobić analizę ile filmów Disneya to ekranizacje/adaptacje legend, baśni, komiksów, innych filmów i sequele, a ile to oryginalne pomysły.
Sam jestem tego ciekaw i może kiedyś to sprawdzę.
Widzisz, Ty twierdzisz, że to nieweryfikowalne, ale zdrowy rozsądek mówi, że piractwo to zło. Tymczasem niektórzy jednak to zweryfikowali. Możesz sobie wyszukać analizy Wolfire na temat piractwa w grach i skutkach usunięcia DRM. W przypadku książek weryfikacji takiej dokonali w O’Reilly. W obu przypadkach doszli do tego samego wniosku: masowe piractwo przynosi wzrost zysków już w średnim terminie.
Ludzie są skąpi i nie chcą wydawać pieniędzy, ale są też leniwi i lubią usługi „premium”. Można wyjść z propozycją, która będzie atrakcyjniejsza od „pirata”.
Niezłym kluczem na parę najbliższych lat może być nadkonsumpcja i impulsywne zakupy. Jeśli zaoferuje się promocje oraz maksymalnie uproszczony system płatności i dostawy, to ludzie będą kupować więcej niż potrzebują. To już się dzieje z ebookami na Amazonie, grami na Steamie, aplikacjami na smartfonach. Nie wspominając o usługach dodatkowych (w przypadku oprogramowania może to być np. system aktualizacji, dema, support — choćby w postaci publicznego forum — etc.)
Jasne, że tylko jeden muzyk z trzech zarobi na siebie i trzeba pokryć jakoś to ryzyko. Ale spójrzmy na aplikacje komórkowe czy ebooki — tu proporcje są przecież o wiele, wiele gorsze, a firmy zarządzające „sklepami” i tak są w stanie tłuc kasę. Tyle, że mają inny model reklamowo-wydawniczy.
Inspiracja, czy też adaptacja, czy wszelakie inne nie wykazanie się oryginalnością nie jest piractwem!
O tym już decydują prawnicy.
Choćby „Ostatni władca pierścienia” Yeskova nie został oficjalnie wydany po angielsku z powodów prawnych.
Jeżeli napiszesz książkę na podstawie jakiegoś hitu Disneya i uda Ci się ją wydać, to prawnicy Disneya upomną się o swoją działkę.
Rozsądni ludzie wiedzą, że inspiracja i adaptacja to nie piractwo*.
Faktem jest, że Ci którzy najzacieklej walczą o przedłużenie okresu trwania praw autorskich garściami czerpią z twórczości innych. A o tym przecież mówimy, bo ściąganie filmów z sieci, to też czerpanie z twórczości innych.
*Piractwem jest napadanie na statki. Nazywajmy rzeczy po imieniu.
BTW Jak w tym markdownie mogę zacząć linię od symbolu * i spacji tak, żeby mi nie zamieniło na listę? Backslash nie zadziałał.
Guzik tam decydują, jakby mogli, to by każdy film można było podciągnąć pod plagiat.
Tak, to się uśmiechniesz i powiesz, że wzorowałeś się na pierwowzorze. Mylisz sytuację, gdy ktoś podczepia się pod film, np. robiąc bardzo podobne zabawki, postacie niemal wyjęte z filmu. Inna sprawa, że takich podróbek jest mnóstwo a i istnieją. Widać, to jak walka z wiatrakami.
To nie prawnicy. Prawnicy by każde pytanie podciągali pod trójinstancyjną batalię prawną.
To jakiś prawniczy żargon?
Od teraz tak ;) Generalnie chodzi o trzy instancje przez które normalnie może przejść sprawa (rejonowy, okręgowy, apelacyjny).
@iss
Proszę poszukać informacji o możliwościach komputerów i zasięgu internetu w tamych czasach. Nie trzeba było barier prawnych, gdy wystarczającą barierą były ograniczenia technologiczne.
@IRem
Zaraz zaraz – mówimy o piractwie, freemium czy nieskuteczności DRM? Bo mam wrażenie, że mieszasz w tym akapicie wszystko naraz. Co do DRM całkowicie się zgadzam, że to głupie i szkodliwe rozwiązanie (na szczęście producenci i wydawcy stopniowo dochodzą do tego samego wniosku). A co do promocji przez piractwo, to nie nowość (Microsoft odkrył to już w latach 90-tych), ale ten model ma sens tylko wtedy, kiedy odpowiednio duży odsetek użytkowników jednak nie piraci, albo kiedy zarabia się na czymś niekopiowalnym (usługi, bonusy, konta premium itd.) – inaczej to jest promocja dla promocji. Gdyby wszyscy mogli tak zarabiać, problem z piractwem dawno by nie istniał.
Mówimy o piractwie. O ściągnięciu DRM i zaprzestaniu wysyłania takedownów. Czyli poniekąd zaprzestaniu jakiejkolwiek szamotaniny. Efekt: 90% graczy/czytelników to piraci, ale te 10% i tak jest większe niż wcześniejsza liczba klientów.
I nie, nie chodzi o żadne freemium. Dzieło nadal chronione jest prawem autorskim, nikt nie dostaje darmowej licencji. Po prostu nie zawracamy sobie głowy osobami to prawo łamiącymi.
@Cichy
Ha! No właśnie, komputerów nie było, internetów też nie było a wszyscy zrzynali ostro od innych.
A zdaniem niektórych artystów:
@IRem
No to jak mówiłem – tyle to już Microsoft odkrył w latach 90-tych, ale problemu to nie rozwiązuje, bo nie każdemu takie podejście się opłaci.
@iss
Bez komputerów zrzynanie wymagało wysiłku i mogło się odbywać tylko na małą skalę – to jednak robi różnicę.
@Cichy
Śmiem postawić hipotezę, że proporcja skali zrzynania do liczby publikujących autorów była obecnie i dawniej podobna.
Cytując VaGlę obecnie „Na świecie są miliardy twórców”.
A gdy powrócimy do konsumentów twórczości (o których głównie wpis traktuje), to przypomnę że przed Gutenbergiem bandera z Jolly Rogerem widniała na klasztorach, w których mnisi pracowicie przepisywali księgi (nie płacąc oryginalnym autorom, a co więcej poprawiając czasem treść wedle własnego uznania).
@Sgivatr
Pisząc o hicie Disneya miałem na myśli jakiś ich oryginalny wytwór. Bo jeśliby miała nadejść chwila, gdy Disney przywłaszczy sobie wszelkie prawa do np. Śnieżki będą to zaiste mroczne czasy dla kultury.
Gupi markdown połączył moją odpowiedź z cytatem. Dobrze, że można edytować.
Microsoft nigdy nie odpuścił uprzykrzania życia piratom. W dodatku MS to się nie opłacało w latach 90-tych, bo i tak mieli monopol. To się opłaca tylko jeśli budujesz swoją pozycję na rynku/masz poważną konkurencję.