Cichy Fragles

skocz do treści

Wolność, własność, hipokryzja – czyli rzecz o piractwie

Dodane: 7 maja 2012, w kategorii: Net, Przemyślenia

Emocje wokół ACTA zdążyły już nieco opaść i przez jakiś czas powinien być w tej sprawie spokój, choć oczywiście walka będzie trwała jeszcze wiele miesięcy, jeśli nie lat. Niezależnie jednak od wyniku, problem piractwa pozostanie – ani przyjęcie ACTA go nie zlikwiduje, ani odrzucenie nie spowoduje żadnego przełomu. To tylko jedna z wielu bitew w wojnie, która trwa od bardzo dawna i w dającej się przewidzieć przyszłości na pewno się nie skończy. Ba, nie wiadomo, czy w ogóle kiedykolwiek to nastąpi, bo mamy tu klasyczny przypadek sporu o wartości (Wolność vs Własność), a z doświadczenia wiadomo, że takie spory rzadko dają się rozstrzygnąć. Szczególnie gdy za wzniosłymi wartościami stoją przyziemne interesy – producenci chcą zarabiać, a odbiorcy nie chcą płacić i tylko o to tak naprawdę chodzi, reszta to zasłona dymna.

Osobiście zajmuję w tym sporze pozycję mało komfortową, bo na barykadzie, gdzie obrywa się od obu stron. Z jednej strony producenci, którzy próbują zawracać Wisłę kijem i trzymają się kurczowo metod dystrybucji z czasów przedinternetowych, a z piractwem walczą tak kretyńskimi sposobami jak DRM, utrudniający życie wyłącznie uczciwym użytkownikom – no i organizacje typu ZAIKS, które w ramach obrony praw autorskich posuwają się do absurdów typu zakaz puszczania muzyki u fryzjera, bo to niby nielegalne publiczne odtwarzanie. O ich hipokryzji napisano już jednak w necie niezliczone elaboraty, więc nie będę dokładać swojego. Z wrodzonej przekory wolę się przyjrzeć drugiej stronie, czyli piratom, którzy hipokrytami są nie mniejszymi, ale zwracanie na to uwagi jest w necie z oczywistych przyczyn „trochę” mniej popularne.

Przede wszystkim piraci za nic w świecie nie przyznają, że po prostu wolą mieć coś za darmo niż za to płacić, a jak się to autorowi nie podoba, to już jego problem – nie, gdzieżby, oni walczą tylko z astronomicznymi zyskami wstrętnych korporacji, które zabierają dla siebie 99% przychodów, a uciemiężonym autorom oddają ochłapy. Cóż, zacznijmy od tego, że dla autora (który notabene współpracuje z korporacją dobrowolnie, co piratom jakoś umyka) jednak lepiej dostać choćby 1% z ceny legalnej kopii, niż okrągłe zero od pirata, który zwykle jakoś się nie kwapi, żeby tych biednych twórców wspierać w jakikolwiek inny sposób, np. wysyłając im kasę na konto. Nie, interes autorów aż tak piratom na sercu nie leży…

Następnie zwróćmy uwagę, że korporacje nie biorą kasy za nic – przecież to one zapewniają autorom warunki do tworzenia, promocję, obsługę prawną i inną, wreszcie biorą na siebie ryzyko finansowe. A jest ono niemałe – dość powiedzieć, że np. w branży muzycznej tylko co trzeci wykonawca zarabia na siebie! Do pozostałych koncerny dopłacają, na co mogą sobie pozwolić dzięki zyskom z tych nielicznych, którzy odnoszą sukcesy. Innymi słowy, dwie trzecie muzyków zarabia tylko dzięki tym wstrętnym korporacjom, bo nawet gdyby umieli zorganizować wydanie i promocję samodzielnie, to i tak wyszliby na tym na minus. To trochę zmienia postać rzeczy, prawda? Dlatego właśnie artyści w miażdżącej większości wolą jednak zaprzedawać dusze biznesowi, niż promować się samodzielnie na YouTube, jak im radzą różni internetowi teoretycy, którzy sami oczywiście w życiu nie próbowali zarabiać w ten sposób.

Ale co tam korporacje, przecież im piraci również wcale – we własnej opinii – nie szkodzą. Jedno z ulubionych pirackich usprawiedliwień: „Przecież i tak bym tego albumu nie kupił, więc nic nie stracili na tym, że go skopiowałem”. Bardzo wygodne, bo nieweryfikowalne – tylko zdrowy rozsądek i znajomość ludzkiej natury każe sceptycznie patrzeć na takie deklaracje. Owszem, w jakiejś części przypadków jest to prawda, zapewne nawet w większości – ale nikt mi nie wmówi, że w 100%. Sam grałem wprawdzie w dziesiątki pirackich gierek, za które z pewnością bym nie zapłacił, ale i w niejeden hit bezdyskusyjnie zasługujący, by go kupić – czego nie zrobiłem, bo skoro już miałem piracką wersję, to cóż, kasy trochę szkoda. Owszem, parę wyjątków się znalazło, ale mogę je zupełnie dosłownie na palcach policzyć.

A kiedy już wszystkie inne argumenty zawiodą, zawsze można zaatakować sam pomysł płacenia za dobra niematerialne – no bo przecież kopiowanie nic nie kosztuje ani niczego posiadaczowi oryginału nie ujmuje, więc jakim prawem ktoś chce im tego zabraniać. Tu znowu hipokryzja wali po oczach, bo jak takiemu piratowi ktoś zajuma z bloga obrazek czy kawałek tekstu, to wtedy nagle się okazuje, że to zbrodnia niesłychana i na stos ze złodziejem, a jak ktoś zaproponuje grafikowi czy webdeveloperowi zrobienie projektu za darmo, „bo to przecież dla pana promocja”, to już w ogóle pół Wykopu się trzęsie z oburzenia, jakie chamstwo i cwaniactwo chodzi po tym świecie. Za darmo to ma pracować Kazik czy Hołdys, a nie ja! Cóż, nie od dziś wiadomo, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

No ale mimo całej tej hipokryzji trzeba uczciwie przyznać, że piraci mają tutaj trochę racji. Sytuacja, w której wszyscy posiadają praktycznie nieograniczony darmowy dostęp do wszelkich dóbr kultury, a prawo zabrania z tego dostępu korzystać, jest nieco schizofreniczna – szczególnie jeśli tego zakazu tak naprawdę nie sposób skutecznie egzekwować, a społeczne przyzwolenie na jego łamanie jest tak powszechne, że nie sposób znaleźć internauty, który by tego choć raz nie zrobił (sam prawdopodobnie dopuściłem się przestępstwa nawet w niniejszym wpisie, wklejając dwa obrazki znalezione gdzieś w necie – prawdopodobnie, bo nie jestem w stanie ustalić ich autorstwa i licencji). Czy się to nam podoba czy nie, wojnę o rząd dusz piraci wygrali miażdżąco i nieodwołalnie, a ustawodawcy nie mogą tego faktu wiecznie ignorować.

Z drugiej jednak strony, na czymś twórcy muszą zarabiać, a sprzedaż kopii utworu jest tu bezkonkurencyjnym sposobem, dla którego nie widać dobrej alternatywy. Piraci mają na to dyżurną odpowiedź: „przecież muzycy mogą zarabiać na koncertach”. Cóż, może i mogą, o ile są dostatecznie popularni, żeby regularnie gromadzić na tych koncertach odpowiednio dużo fanów – co dla niszowych wykonawców bywa problematyczne, no ale przyjmijmy, że się da. Na czym jednak mieliby zarabiać pisarze czy filmowcy, gdyby żadne prawo nie chroniło ich dzieł przed nieograniczonym kopiowaniem? Tu już piraci jakoś niewiele mają do zaproponowania…

Ale z trzeciej strony, rozliczne serwisy internetowe żyją z reklam i nie mają dla swojego modelu biznesowego żadnej realnej alternatywy, a jednak mało kto uznaje używanie AdBlocka za nieetyczne. Owszem, analogia nie jest pełna – raz, że ten model z założenia opiera się na malutkiej (liczonej zwykle w promilach) mniejszości klikającej w bannery, godząc się z tym, że miażdżąca większość nawet ich nie zauważa; dwa, że narzędzi blokujących reklamy mało kto używa, więc i straty dla właścicieli stron są całkowicie pomijalne, czego o piractwie nie da się powiedzieć. Dylemat jednak pozostaje i szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak z niego wybrnąć – intuicyjnie czuję, że piractwo nie jest w porządku wobec autorów, natomiast w blokowaniu reklam nie widzę nic złego, ale jakoś nie umiem tego „formalnie” uzasadnić.

Abstrahując już jednak od kwestii etycznych – czy da się tu osiągnąć jakiś prawny kompromis między wytwórcami a odbiorcami treści? Obecne prawo autorskie nijak nie przystaje do internetowych realiów, a w niektórych punktach nawet do zdrowego rozsądku – mam tu na myśli przede wszystkim horrendalnie rozciągnięty okres ochrony tych praw, wynoszący aż 70 lat, czego już w żaden sposób nie da się uzasadnić interesem twórcy, który ma małe szanse w ogóle dożyć końca tego okresu, nawet jeśli stworzył coś wartego ochrony w bardzo młodym wieku. A w większości przypadków tego końca nie doczekają nawet jego spadkobiercy – w czyim interesie jest zatem tak długa ochrona? Na pewno nie twórców.

Nawiasem mówiąc, okres ochrony praw autorskich wypadałoby także uzależnić od rodzaju dzieła, bo np. w przypadku gier komputerowych z ich tempem rozwoju nie tylko 70, ale nawet 20 lat to niemalże epoka geologiczna. Trudno nie uznać za absurd, że np. oryginalnego Ponga – starego jak świat i prymitywnego nawet w porównaniu z najprostszymi gierkami na komórki, a dla przeciętnego programisty możliwego do samodzielnego napisania w dzień czy dwa – formalnie będzie można legalnie skopiować dopiero w roku 2042. Jego autor, jeśli doczeka tej wiekopomnej chwili, będzie wówczas miał 94 lata…

Czy zmiany w kierunku poluzowania systemu praw autorskich są realne? Na dzień dzisiejszy niespecjalnie, bo lobbing drugiej strony jest zbyt silny, a sensownego pomysłu na kompromisową liberalizację prawa za bardzo nie widać, więc niestety najbardziej prawdopodobną opcją jest utrzymywanie jeszcze długo status quo z jego wszystkimi wadami i patologiami. Za kilkanaście lat presja społeczna zapewne będzie silniejsza, a postulaty bardziej dojrzałe i realistyczne niż dzisiejsze „pozwólcie piracić do woli, a twórcy jakoś się wyżywią” – i wtedy kto wie, co z tego wyniknie.

Zmiany innego rodzaju postępują jednak już teraz – z jednej strony producenci powoli dostosowują się do realiów, mnożą się VOD-y i serwisy typu Muzodajnia czy GOG, podchodzące do użytkowników po ludzku, a nie z kijem i DRM. Z drugiej strony, kolejne czytniki i tablety (ze szczególnym uwzględnieniem iZabawek) są coraz sprytniej projektowane, by jak najbardziej utrudnić wykorzystywanie ich w pirackich zamiarach, a jak najbardziej ułatwić płacenie za legalne treści – zapowiadana przez marketingowców i publicystów „era post-PC” może się w dużej mierze okazać również erą „post-piracy”, tyle że kosztem swobody użytkowników – dlatego chyba lepiej jednak zostać przy pececie;-).

Chciałoby się ten elaborat zakończyć jakąś efektowną puentą, ale jak na złość nic mi do głowy nie przychodzi. Może poszukam jakiejś w necie i spiracę…


Komentarze

Podobne wpisy