Cichy Fragles

skocz do treści

QOTD

Dodane: 27 lutego 2024, w kategorii: Absurdy, Net

Wyimek z dyskusji o pewnym hejterze, który okazał się być płatnym trollem:

Dedykuję wszystkim, którzy uważają, że dyskusja z hejterami ma jakikolwiek sens.


Blogonia

Dodane: 7 marca 2019, w kategorii: Net

Zapowiedziane w zeszłym tygodniu zamknięcie blox.pl trudno uznać za zaskoczenie – praktycznie wszystkie polskie platformy blogowe już poupadały, a i Blox od dawna tylko wegetował – jest to raczej symboliczne przypieczętowanie końca blogosfery, jaką kiedyś znaliśmy i kochaliśmy.

Końca, którego jeszcze z dziesięć lat temu nic nie zapowiadało – przeciwnie, blogosfera rosła w siłę, nowych blogów przybywało, stare systematycznie zyskiwały na znaczeniu w krajobrazie medialnym, zresztą również tradycyjni dziennikarze coraz częściej blogowali – i wszystko wskazywało, że będzie tylko lepiej. Niestety, raz jeszcze się przekonaliśmy, że prosta ekstrapolacja aktualnych trendów w przyszłość to droga na manowce.

Co spowodowało odwrócenie trendu? Oczywiście zmiana środowiska – świat blogów znalazł się w sytuacji planety, która trafiła pomiędzy znacznie masywniejsze obiekty i została rozerwana przez ich oddziaływania grawitacyjne.


Bitnonsens

Dodane: 23 listopada 2017, w kategorii: Absurdy, Net

Im dłużej żyję, tym trudniej mnie czymś naprawdę zdziwić – świat jest tak pełen absurdów wszelakich, że gdybym nie był zakamieniałym racjonalistą, dawno już bym się nawrócił na wiarę w Latającego Potwora Spaghetti, bo jakież inne bóstwo mogłoby taki cyrk stworzyć. Ciągle jednak zdarzają się newsy, których poziom absurdalności pozostawia mnie bezbronnym. Powyższa mapa (znaleziona tutaj) pokazuje państwa, które zużywają mniej energii elektrycznej niż… kopalnie Bitcoinów.

Zauważmy, że wśród owych państw znajduje się Nigeria, licząca skromne 190 mln mieszkańców.

W wizję Bitcoina jako nowej, lepszej waluty, która przyniesie nam wolność od państw i banków, nie wierzyłem nigdy (a szkoda, bo gdybym uwierzył i trochę kupił na początku, byłbym dzisiaj milionerem), długo jednak uważałem go za nieszkodliwą zabawkę dla libertariańskich oszołomów. Dziś już nawet to przekonanie okazuje się zbyt optymistyczne – mało, że Bitcoin stał się doskonałym systemem transakcyjnym dla przestępców, mało że walnie się przyczynił do rozkwitu ransomware’u, mało że stał się jedną wielką bańką spekulacyjną (której wirtualny charakter sprawia, że pęknięcie może pójść w tempie, jakiego realna gospodarka nigdy nie zaznała), to jeszcze pompowanie tej bańki zużywa coraz bardziej zauważalny odsetek światowej produkcji prądu.

Odsetek, jeszcze raz podkreślmy, większy niż zużywa 190 mln Nigeryjczyków.

I ten odsetek idzie na nic innego, jak na liczenie haszy. Nieprzydatnych do niczego i nie mających żadnej wartości poza tą, jaką im nadaje ludzkie przekonanie, także niepoparte absolutnie niczym. Bez cienia gwarancji, że jutro (literalnie jutro) te hasze nadal będą warte choćby tyle, co cena zużytego prądu. Czy można wierzyć, że ten świat mógł stworzyć ktoś inny niż Latający Potwór Spaghetti?


Troll

Dodane: 25 marca 2016, w kategorii: Net, Przemyślenia

Najpierw tym mitologicznym terminem nazywano w necie zwykłego chama, bluzgającego zamiast dyskutować.

Potem – prowokatora, wygłaszającego kuriozalne poglądy celem wywołania bluzgów pod własnym adresem.

Jeszcze potem – jajcarza, któremu już nie o drażnienie chodziło, tylko o to, żeby było śmiesznie.

W końcu – zawodowego propagandzistę podszywającego się pod zwykłego użytkownika, by skuteczniej głosić poglądy swojego klienta.

A ostatnio spotkałem się z użyciem tego słowa na określenie ludzi siejących w necie nienawiść do uchodźców. Tylko parokrotnie, więc za wcześnie mówić o kolejnym znaczeniu – ale zarazem aż parokrotnie, więc nie można wykluczyć, że coś będzie na rzeczy.

I to wszystko w ciągu zaledwie kilku lat – w czasie tak krótkim, że gdy jedni używali już kolejnego znaczenia, inni jeszcze nie zdążyli sobie przyswoić poprzedniego. Tempo przemian w internecie bywa zaiste szokujące.

Ciekawe, co będzie oznaczać to słowo za kolejne kilka lat…


Information overload

Dodane: 15 maja 2014, w kategorii: Net, Przemyślenia

Jak wiadomo, w naturze nadmiar żywności praktycznie nie występuje, a i dostatek rzadko – dlatego ewolucja przystosowała nas do jedzenia ile wlezie i magazynowania tłuszczu w organiźmie, bo nigdy nie wiadomo, czy jutro też będzie co zjeść. Rozwój cywilizacji doprowadził jednak do tego, że żywność jest powszechnie dostępna w dowolnych ilościach i bez trudu możemy jej mieć dużo więcej, niż jesteśmy w stanie skonsumować, ale ewolucja pozostała w tyle i nadal jesteśmy popychani przez pierwotne instynkty do najadania się na zapas – stąd narastająca plaga otyłości w bogatych krajach.

Podobny problem pojawił się w ostatnich latach z informacją. W warunkach naturalnych nasze mózgi nie dostawały jej zbyt wiele do przetrawienia, a ponieważ wiedza to potęga, ewolucja wyposażyła nas w niespożytą ciekawość świata, dzięki której wynaleźliśmy koło i internet. A ten ostatni wynalazek doprowadził do tego, że i informacji dostajemy w nadmiarze, co na dłuższą metę może być nie mniej szkodliwe niż nadmiar żywności.

Mózg co prawda nie tyje, ale z przyswajaną wiedzą coś musi zrobić, a możliwości jej magazynowania ma ograniczone (nie tyle przez pojemność pamięci, co przez niską efektywność jej zapisu), więc na ciągły zalew danych reaguje coraz bardziej opornie, niby je rejestrując, ale tak naprawdę przeprowadzając co najwyżej powierzchowną analizę i zaraz zapominając. Problem w tym, że jeśli nadmiar informacji jest stały, to takie zachowanie z reakcji obronnej stopniowo zmienia się w standardowy tryb działania, prowadząc do zjawiska, które doczekało się już wiele mówiącego określenia „cyfrowa demencja”.

Sam nie prowadzę zdrowego trybu życia pod tym względem – bardzo delikatnie mówiąc. O ile oponę wokół brzucha mam pod kontrolą (choć całkowicie pewnie już się jej nie pozbędę, starość nie radość i tak dalej), o tyle opony mózgowe już ledwo wyrabiają. Czas najwyższy na jakąś umysłową dietę, pomyślałem, tylko jak się za nią zabrać? Przecież nie o to chodzi, żeby się schować na tydzień pod kamieniem, a potem zacząć odreagowywać i obserwować efekt jojo. Wstukałem więc tytułową frazę w Google, otworzyłem parę pierwszych linków, w jednym z nich było parę kolejnych wartych kliknięcia, więc ani się obejrzałem, jak zebrało się kilkanaście kart w przeglądarce – i dopiero wtedy mi zaświtało, że chyba robię coś nie tak…

Cóż – zdać sobie sprawę z uzależnienia, to podobno połowa sukcesu.


BookRage dla wolności

Dodane: 28 kwietnia 2014, w kategorii: Literatura, Net

Na BookRage trwa sprzedaż już ósmego pakietu, a ja jestem dopiero na trzecim – albo oni te pakiety za szybko wypuszczają, albo ja za wolno czytam. Pakiet, przy którym jestem, był edycją specjalną, z której dochód miał pomóc sfinansować wydanie esejów Ebena Moglena na papierze – co się udało, ale nie powiedziałbym, żeby z poniższych autorów akurat on na to najbardziej zasługiwał.


Wolność w chmurze i inne eseje (Eben Moglen)

okładka

Pierwszy z esejów nosi tytuł „manifest.com.unistyczny”, ale de facto manifestami są prawie wszystkie – autor co i rusz uderza w podniosłe tony i wielkie słowa, a rzetelną argumentację zastępuje demagogicznymi hasłami, co można by zrozumieć na wiecu, ale na pewno nie w eseju. Co do samej treści – Moglen to radykalny wolnościowiec, ale nie z tych od Korwina, bo dość krzywo patrzy na własność prywatną i chętnie atakuje kapitalistów. Wolność, o którą mu chodzi, to przede wszystkim wolność informacji, niebezpiecznie ograniczana przez prawa własności intelektualnej, które chciałby zlikwidować. Mało tego, jeden z jego postulatów to „zniesienie wszelkich form własności prywatnej w sferze idei” – autor niestety nie precyzuje, jak to hasło rozumieć w praktyce.

W ogóle z konkretnymi propozycjami tu słabo, aczkolwiek jedna z nich jest ciekawa: „Freedom box” to pomysł na mały, przenośny serwer reprezentujący swojego właściciela w sieci, pozwalający łatwo się z nim komunikować bez pośrednictwa serwisów społecznościowych, oparty na wolnym oprogramowaniu i kosztujący grosze, dzięki czemu każdy mógłby go sobie kupić i podpiąć gdziekolwiek do gniazdka, gwarantując sobie prywatność i bezpieczeństwo danych („jeśli ktoś będzie chciał do nich zajrzeć, niech przyjdzie z nakazem sądowym, żeby przeszukać twoje mieszkanie”). Wszystko fajnie, tylko czy ktoś poza garstką geeków faktycznie by czegoś takiego używał? I co po tej całej prywatności, jeśli przeciętny użytkownik i tak będzie z tego wchodzić na Facebooka, by dobrowolnie informować cały świat o wszystkim co robi? Nie wykluczam, że po rozwinięciu i dopracowaniu pomysłu coś może z tego będzie, ale optymizmu autora co do jego rewolucyjnego potencjału nie podzielam.

BTW: w życiu nie widziałem książki z tak kuriozalnymi przypisami, zajmującymi prawie jedną trzecią całości i w większości wyjaśniającymi tak niesłychanie tajemnicze pojęcia jak „burżuazja”, „deja vu”, „software”, „Bill Clinton”, „Bill Gates”, „GMail”, a nawet „Windows”. Wydawca musiał mieć bardzo niskie mniemanie o czytelnikach…

Ocena: 4-


Płukanie mózgu

Dodane: 11 stycznia 2014, w kategorii: Net, Przemyślenia

Co jakiś czas nachodzi mnie refleksja, że po co ja ciągle tyle czytam, skoro rzadko kiedy jestem w stanie sobie przypomnieć, o czym wczoraj czytałem w gazecie, a tym bardziej w necie. Co tam zresztą wczoraj – nawet zaraz po wyłączeniu komputera nie zawsze jestem w stanie powiedzieć, co przeglądałem przez ostatnią godzinę czy dwie.

Po części wynika to oczywiście z niedostatków ludzkiej pamięci, która nie jest zbyt solidna ani też dostosowana do przyjmowania dużych ilości informacji. Po części z tego, że nie jest również porządnie indeksowana, więc dopiero po trafieniu drugi raz na ten sam artykuł przypomnę sobie, że już go czytałem. Po części z tego, że siłą rzeczy większość tych informacji faktycznie nie jest aż tak ważna, żeby je przechowywać. Ale też na pewno po części z tego, że internet systematycznie osłabia zdolność koncentracji, przyzwyczajając nas do skanowania tekstów zamiast solidnego ich czytania, co się prędzej czy później skończy powszechnym intelektualnym ADHD, o ile już to nie nastąpiło…

Ale starczy już tej dygresji. Wracając do tematu – ilekroć mnie ta refleksja nachodzi, przypominam sobie (dla usprawiedliwienia?) poniższą anegdotkę:

Pewien młody mnich płukał właśnie jarzyny, gdy zbliżył się do niego jeden z braci i chcąc wystawić go na próbę, zapytał:
– Mógłbyś mi powiedzieć, o czym dzisiaj w porannej homilii mówił nasz starzec?
– Nie pamiętam już – wyznał młodzieniec.
– To po co słuchałeś tej homilii, jeśli jej nie pamiętasz?
– Widzisz, bracie: woda obmywa moje jarzyny i nie zostaje w koszu, a przecież jarzyny są potem czyste.

Nie da się ukryć, że coś w tym jest. Ale z tej analogii wynikałoby, że siedzenie w necie to forma dobrowolnego prania mózgu – i również coś w tym jest…


MediADHD

Dodane: 7 grudnia 2013, w kategorii: Absurdy, Net


(obrazek via TechCult)

„Dlaczego” – zapytałem pewnego krytyka – „napisał Pan o tym jako o epokowym wydarzeniu, które będzie miało przełomowe znaczenie?” „O czym?” – zapytał.

Stanisław Jerzy Lec

Gdybym nie czytał papierowej prasy, z dużym prawdopodobieństwem jeszcze bym nie wiedział, że Nelson Mandela nie żyje. Zmarło mu się bowiem późnym wieczorem we czwartek, jak już wyłączyłem komputer, potem w pracy nie zaglądałem na portale, a w piątek wieczorem (czyli niespełna dobę po fakcie) wiadomość była już tak stara, że nawet w jakiejś bocznej kolumnie nie na każdym portalu starczyło miejsca.

Niby nic nowego – na uwagę portali przez więcej niż dobę nie zasłużyła sobie Szymborska, Mrożek czy Mazowiecki, więc czemu z Mandelą miałoby być inaczej – ale ciągle nie przestaje mnie zadziwiać, jak szybko „nowe media” zasypują starsze newsy nowszymi i jak przy tym olewają jakąkolwiek hierarchię ważności. Gdybym stracił choć na kilka dni kontakt ze światem i chciał się potem dowiedzieć z netu, co przez ten czas się wydarzyło, byłbym praktycznie bez szans – żeby coś się utrzymało na froncie lub w okolicach tak długo, musiałaby to być chyba wojna atomowa.

No, w ostateczności ślub jakiejś celebrytki.


Big datas

Dodane: 13 sierpnia 2013, w kategorii: Net, Przemyślenia


(obrazek via GoodData)

Gdy opublikuję ten wpis, jego treść zostanie zaindeksowana (czytaj: skopiowana) przez Google. To samo zrobi Bing, Yandex, Ahrefs i pewnie kilka innych wyszukiwarek. Przez RSS treść trafi także do webowych klientów typu The Old Reader, Ino Reader czy Feedly. Niniejszy akapit i powyższy obrazek znajdzie się na Facebooku i Google Plus. Wszystkie te witryny bez wątpienia robią backupy.

Już z tego, co wyliczyłem powyżej, wychodzi, że treść przeze mnie wytworzona zostanie powielona co najmniej dwadzieścia razy. Nie licząc kopii na moim dysku, na pendrajwie i w chmurze (też backupowanej), nie licząc nieznanych mi firm zbierających dane w sobie wiadomych celach, nie licząc spambotów kradnących treść, żeby mieć z czego tworzyć precle, nie licząc wreszcie przynajmniej kilkudziesięciu osób, które to przeczytają – choć u Was ta treść zostanie zapisana tylko tymczasowo (chyba że ktoś czyta to przez desktopowego klienta RSS, który nie usuwa automatycznie starych wiadomości).

W sumie – niewykluczone, że treść tego wpisu zostanie na stałe powielona stukrotnie albo i lepiej. A to przecież zaledwie wpis na małym blogu z garstką czytelników i przyzerową wiralnością. Ile razy są powielane newsy z portali albo śmieszne obrazki z Kwejka, nawet nie próbuję zgadywać. A to wszystko przecież i tak drobiazgi w porównaniu z oprogramowaniem, filmami czy muzyką, które kopiuje się milionami.

Szacuje się, że wszystkie dane zgromadzone przez ludzkość na komputerach zajmują obecnie ponad trzy zettabajty. Ciekawe, jaką część tej ilości stanowią unikalne dane. 1%?


Ta ostatnia niedziela…

Dodane: 30 czerwca 2013, w kategorii: Net

Koniec zbliża się nieubłaganie – biorąc pod uwagę różnicę czasu między Polską a zachodnim wybrzeżem USA, będziemy pewnie mogli używać Google Readera jeszcze jutro do dziewiątej rano (a może i dłużej, jeśli nie wyłączą go równo z początkiem pierwszego lipca), ale potem przyjdzie się ostatecznie pożegnać. A będzie to pożegnanie dość sentymentalne, bo bodaj pierwszy raz w historii Google ubija nie jakiś zupełnie nietrafiony projekt, tylko narzędzie, które wielu internautów uwielbiało i nie mogło bez niego żyć – no ale nie było to sto milionów, więc się nie opłacało:-(.

Sam, według statystyk readera, używam go od grudnia 2006 i przez ten czas przeczytałem w nim – bagatela – 140 tysięcy wiadomości, co wiele mówi o intensywności jego używania. A w rzeczywistości ta liczba powinna być jeszcze większa, bo parę lat temu wystrugałem narzędzie zlepiające wiadomości z jednego dnia lub tygodnia w jedną, żeby oszczędzić sobie klikania w przypadku co bardziej aktywnych kanałów – i w bazie mam w tej chwili ponad 64 tysiące rekordów, które z punktu widzenia GR przełożyły się na góra 5-10 tysięcy wiadomości, czyli realnie wyszłoby prawie 200 tysięcy. Nieźle, co?

No ale czas się rozstać. Statystyki wskazują, że ciągle jestem czytany przez GR, więc jeśli ktoś jeszcze nie znalazł zamiennika, zdecydowanie polecam The Old Reader, który ma ten niewątpliwy plus, że działa niemal identycznie z oryginałem i nawet nie trzeba się przestawiać na nowe skróty klawiszowe, a import listy kanałów zajmuje chwilę, więc przesiadka jest całkowicie bezbolesna. Dodatkowo genialnym ficzerem, którego Google Reader nie miał, jest dostępne pod klawiszem „b” otwieranie linka z aktualnej wiadomości w nowej karcie w tle (!), co prawda niedziałające pod Firefoksem, ale chyba i tak już wszyscy używają Chrome’a albo Opery;-). Poważnym minusem jest natomiast niedostosowanie strony do urządzeń mobilnych, ale ostatnio udostępnili API, więc stosowna aplikacja powinna wkrótce powstać, i to pewnie niejedna.

Jedyne, czego mi jeszcze do pełni szczęścia brakuje, to zintegrowanie czytnika RSS z klientem poczty – aż dziw, że jeszcze nikt tego nie zrobił. A może jednak ktoś zrobił, tylko przegapiłem?


« Starsze wpisy