Kiedy kilka lat temu Dorn wyskoczył z arcykretyńskim pomysłem (szczęśliwie przez nikogo nie podchwyconym), żeby sabotować polską prezydencję w UE celem skompromitowania rządu Tuska, wydawało mi się, że dalej w tej chorej zawiści pójść się nie da – ale nie ma takiego dna, w które kaczyści nie potrafiliby zapukać od dołu, więc i to przebili, w walce z Tuskiem ośmieszając dziś już nie jego rząd, tylko swój własny.
A powiedzieć, że zaliczyli ten blamaż na własne życzenie, to nic nie powiedzieć – oni naprawdę solidnie sobie nań zapracowali. Już samo stawanie do tej walki było debilizmem – kto się jako tako orientuje w sprawach unijnych, dawno wiedział, że reelekcja Tuska będzie formalnością (chyba żeby się pojawił jakiś kontrkandydat z najwyższej półki, dajmy na to Blair, Prodi czy Barroso), więc najlepsze co PiS mógł zrobić, to sprawę odpuścić, a na szczycie grzecznie powiedzieć „nie poprzemy Tuska, bo to i tamto” i się wstrzymać od głosu – niektórzy dyplomaci trochę by się zdziwili, ale co tam, różne kraje mają różne swoje dziwactwa, więc sprawy by nie drążyli, Tusk by wygrał 27:0 przy jednym wstrzymującym się, a po tygodniu nikt by o sprawie nie pamiętał.
Ale nie – PiS musiał wyskoczyć z własnym kandydatem, bez cienia szansy na cokolwiek, wyrwanym z Platformy (co w Polsce uchodzi za powód do dumy, ale na forum unijnym bynajmniej – na Zachodzie takie transfery między wrogimi partiami nie stanowią normy, tylko kuriozum, bo poglądy i lojalność traktuje się tam trochę poważniej niż u nas), a na dodatek zgłoszonym za pięć dwunasta. Gdyby kupili go rok temu i wystawili do walki wkrótce potem, mieliby przynajmniej szansę na pozyskanie dla niego jakiegoś poparcia, zbudowanie koalicji i tak dalej – w parę dni oczywiście nie było mowy, żeby ktokolwiek w ogóle potraktował taką kandydaturę poważnie.
Jasne, JSW tak czy siak by nie wygrał – ale gdyby dostał poparcie choć kilku pomniejszych państw, reelekcja Tuska przestałaby być postrzegana jako oczywistość i mógłby się znaleźć jakiś inny kandydat (gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta), na którego można by w ostatniej chwili przerzucić poparcie i doprowadzić do jego wygranej, co dla PiS-u nadal byłoby fantastycznym sukcesem, bo przecież dla nich praktycznie ktokolwiek byłby lepszy niż Tusk. Ale PiS-owska dyplomacja to zupełnie nie ten poziom…
No dobra, ale cała ta szopka była tylko na użytek wewnętrzny, powie ktoś. Być może, ale jeśli tak, to na aktywności wewnętrznej należało poprzestać: poreklamować Saruysza-Wolskiego w „niezależnych” mediach i pokrzyczeć do ciemnego ludu o złym Tusku, a na szczycie odfajkować sprawę jak najszybciej i jak najciszej, minimalizując nieuniknione straty. Ale znowu nie – banda kretynów narobiła hałasu ile się dało, Szydło wysmarowała list do unijnych przywódców, dodatkowo zaczęło się grożenie zerwaniem szczytu (co w UE jest traktowane jako ostateczność i, łagodnie mówiąc, nie przysparza sympatii) – słowem, podbijanie stawki i wytaczanie najcięższych armat w sprawie, raz jeszcze podkreślmy, z góry skazanej na porażkę.
A wszystko po to, żeby ostatecznie Tusk i tak wygrał 27:1 (gratulacje!), co w tej sytuacji stanowi dla PiS-u upokorzenie totalne – nawet Węgrzy i Brytyjczycy, nasi niby strategiczni partnerzy (którzy niekoniecznie o tym strategicznym partnerstwie wiedzą, ale ojtam ojtam) nie tylko nie poparli JSW, ale nawet nie dali się namówić do wstrzymania się od głosu. Można więc chyba śmiało mówić o największym blamażu w historii polskiej dyplomacji. W całej historii, nie tylko współczesnej.
Na szczycie toczy się też dyskusja o reformie Unii, o możliwym podziale na dwie prędkości, z nami najpewniej w tej drugiej, co ma tak ze sto razy większe znaczenie niż obsada stanowiska przewodniczącego Rady UE – ale na ten temat PiS ani nie ma nic do powiedzenia, ani gdyby nawet miał, to i tak nikt tego nie potraktuje poważnie. Wynik głosowania był aż nazbyt wymownym sygnałem, w jak totalnej izolacji wylądowaliśmy – i oczywiście nikt się nie będzie kłopotać, by nas z niej wyciągać, bo i po co, skoro sami się o to prosiliśmy.
Jedno jest w tej całej tragifarsie optymistyczne: jeśli Kaczyński ma jakikolwiek kontakt z rzeczywistością, to dni Waszczykowskiego w MSZ są policzone – a gdzie jak gdzie, ale tam zmiana może być już tylko na lepsze.
Chociaż z drugiej strony… co to ja napisałem w pierwszym akapicie?
Komentarze
Wiesz… Coraz bardziej wszystko mitotito, ale naprawdę niechcący znalazłem coś takiego. I sorry, że drugi raz z rzędu tylko rzucam linkami i cytatami, postaram się coś z tym zrobić:
http://niezalezna.pl/95118-skad-opowiesc-o-rzekomym-poparciu-27-panstw-nie-bylo-glosowania-za-tuskiem
i z odmętów FB:
„Polska demokracja zawiodła”, „polski rząd był nieskuteczny”, nawet „Orban się odwrócił” i „PiS przegrał w arcyważnym starciu”, a „Europa zawstydziła dobrą zmianę”. Daję głowę, że tego typu analizy były już przygotowane od rana, bo przecież wiadomo było, że nie ma najmniejszej szansy na to, żeby europejskich polityków przekonać do zmiany kursu osobą Jacka Saryusz-Wolskiego, z całym szacunkiem oczywiście do tego człowieka, bo akurat zacna postać. O co więc chodziło?
Oczywiście można przyjąć, że JK i jego ludzie liczyli na siłę dyplomatyczną min. Waszczykowskiego. Ale warto być poważnym. Więc może scenariusz był zupełnie inny? Może Jarosław Kaczyński od początku wiedział, że jedyną postacią, która może zagrozić hegemonii PiS, jest powracający do Polski Donald Tusk? Oczywiście, nie miałby tu łatwego zadania. Miałby na głowie sprawy Amber Gold, które na pewno zintensyfikowałyby na sile. Miałby problem ze Schetyną, który całe swoje polityczne życie czekał na to, żeby w końcu rządzić Platformą. Miałby też Petru, który obwołuje się co chwilę „liderem opozycji”. Zgodzimy się jednak wszyscy, że nie są to poważne przeszkody. Mógłby więc Donald Tusk stać się liderem zjednoczonej opozycji i niczym rycerz wracający na „białym koniu” zintensyfikować jeszcze mocniej opozycję totalną. W konsekwencji być może nawet mógłby doprowadzić do wcześniejszych wyborów.
A tak? Schetyna jest zadowolony, bo ma jeszcze 2,5 roku bezpiecznego rządzenia partią. Petru jest zadowolony, bo przecież ze Schetyną ma szansę, z byłym premierem nie miałby żadnych. Tusk jest oczywiście zadowolony, bo wciąż pozostaje na swoim stanowisku, a dodatkowo myśli, że udało mu się upokorzyć PiS. Co jednak, jeśli JK też jest zadowolony, bo – pomimo wszystko – udało się przekonać część opinii publicznej, że DT jest kandydatem „niemieckim” i „francuskim”, który nie reprezentuje polskich interesów w UE? Poza tym, nie będzie go w najbliższym czasie w Polsce, a to może mieć znaczenie kluczowe w walce z dość słabą opozycją.
Może to majstersztyk realpolitik, a nie klęska?”
Facet, zlituj się – jeszcze przed głosowaniem wszyscy przywódcy jasno i jednoznacznie poparli Tuska i gdyby nie sprzeciw Polski, byłby wybrany przez aklamację – jakie to ma znaczenie, czy formalne głosowanie było "za" czy "przeciw"?
Nic mnie tak nie bawi u kaczystów, jak ta unikalna zdolność wytłumaczenia sobie każdej wtopy jako Genialnego Manewru Wielkiego Stratega, któremu tak naprawdę chodziło o coś wręcz przeciwnego, niż wszyscy myśleli, i nawet jak dostał sromotnie w kuper, to tylko dlatego, że sam go celowo wystawił. Idę o zakład, że choćby Kaczyński przyszedł do Sejmu zalany w pestkę i przed kamerami narzygał na mównicę, to i tak znaleźliby się tacy, co by to uznali za genialny performance mający na celu pozyskanie elektoratu pijaków czy coś jeszcze mądrzejszego. Wszystko, byle tylko nie przyznać, że Prezes jest człowiekiem i czasem popełnia błędy.
Ad meritum – zdradzę Ci (i temu analitykowi z FB, jeśli masz z nim kontakt) wielką tajemnicę: gdyby PiS po prostu odpuścił sprawę, Tusk też by wygrał i też by został w Brukseli. Co chyba wystarczy za komentarz.
Nazwałem to wydarzenie „dziadenshow” z jednego powodu – teatr dla jednego widza (JK), który chciał zobaczyć dramat, porażkę swego największego konkurenta politycznego. Tymczasem nie docenił sztuki, którą sam wyreżyserował, publiczność go wyśmiała. Został sam. W jego mniemaniu – widz do niej nie dorósł.
@Cichy: ad.1 – uważaj, z takiego myślenia już bardzo blisko do „wszyscy i tak są za, a wybory to tylko formalność i kosztują, więc po co je robić?” No chyba, że takie myślenie jest oznaką faszyzmu tylko u pisowców, a „Wam” wolno…
Ad.2. – jeśli tak uważasz… cóż, nie zamierzam JK bronić. I jeśli wolisz tłumaczenie, które pozwala na „dwie minuty nienawiści” wobec prezesa, od zastanowienia się, dlaczego człowiek, który z takim stażem i doświadczeniem w polityce robi nagle coś takiego – Twój wybór. Spierać się nie zamierzam.
Ad. 1 – głosowanie przeprowadzono uczciwie, w trybie zaakceptowanym przez uczestników. Gdyby ktoś oprócz Szydło był przeciw, nic nie stało na przeszkodzie, by ten sprzeciw wyrazić. Gdzie tu jakiś faszyzm?
Ad. 2 – jestem otwarty na wszelkie propozycje, byle trzymały się kupy. Powyższa kupy się nie trzyma, ot i wszystko.
Jest lekkie odbicie w sondażach. Szkoda, że znów ono nie jest zasługą „totalnej” opozycji, tylko właśnie żenujących błędów PiSu.