Cichy Fragles

skocz do treści

Parę metrów stylem grzbietowym

Dodane: 24 kwietnia 2023, w kategorii: Literatura

Przy okazji wczorajszego Dnia Książki rzucił mi się w oczy wiążący się z papierowymi książkami (ale już nie z ebookami) paradoks: na okładkę zwracamy uwagę tak bardzo, że aż powstało powiedzenie „nie oceniaj książki po okładce”, ale kiedy książka stoi na półce (czyli przez 99,9…% czasu), to widzimy tylko jej grzbiet – tymczasem grzbietom nie poświęcamy ani ułamka tej uwagi co okładkom, księgarnie internetowe prawie nigdy nie pokazują nam grzbietów, nikt nie organizuje głosowań na najlepszy grzbiet roku…

Żeby zatem choć odrobinę skompensować tę nierównowagę, poświęćmy grzbietom książek dzisiejszą notkę.

Na początek trzeba jednak uczciwie przyznać, że wspomniany paradoks nie bierze się znikąd – grzbiet, jako wielokrotnie węższy od okładki, nie daje grafikom wielkiego pola do popisu, zwłaszcza że na tej skromnej powierzchni trzeba obowiązkowo upchnąć tytuł i autora, a i logo wydawnictwa jeszcze by się przydało. Nic więc dziwnego, że w miażdżącej większości przypadków kończy się na jednokolorowym tle lub jakimś symbolicznym urozmaiceniu, bez jakichkolwiek ambicji, by grzbiet przyciągał uwagę sam w sobie – przeglądając swoje półki, wyjątków znalazłem zaledwie garstkę:

Zastanawiającym zbiegiem okoliczności spora ich część znalazła się na jednej półce obok siebie:

Gdzie indziej także czystym przypadkiem ułożyła mi się ładna seria:

A tu już sąsiedztwo nieprzypadkowe, czyli parę książek Huberatha – z dwóch różnych wydawnictw, więc doceńmy spójność stylu (z wyjątkiem typografii) i formatu:

Uwagę przyciąga także Kapuściński w wydaniu Agory:

No i Clavell – po lewej zacne wydania w twardej oprawie z 2006, po prawej przecudne wydania w miękkiej oprawie z 2012:

Cały ten przegląd potwierdza (zapewne ku zerowemu zaskoczeniu kogokolwiek), że ilość miejsca jest kluczowa – prawie wszystko powyżej to grzbiety solidnych cegieł, dających grafikom zauważalną przestrzeń, żeby się wykazać.


Jeśli chodzi o pojedyncze grzbiety, niewiele więcej miałbym tu do powiedzenia – ale książki to gatunek stadny, a jednolitość grzbietów w ramach serii wydawniczej pozwala uzyskiwać dobre efekty nawet jeśli pojedyncze tomy z osobna niczego szczególnego nie prezentują. Weźmy na przykład kolekcję książek Lema z Agory, rozciągającą mi się na prawie całą półkę:

Albo serię „Na ścieżkach nauki” Prószyńskiego:

Albo twórczość Coetzeego ze Znaku, z oprawą nie mniej wyrafinowaną, niż zawartość:

Albo wreszcie serię „Kameleon” Rebisu:

OK, w dwóch ostatnich przypadkach całkowitej jednolitości już nie ma – ogranicza się ona do typografii i zbliżonego układu – co jednak wystarczy, żeby poczucie spójności zostało zachowane.

Niestety, wszystkie ww. serie grzeszą niekonsekwencjami – czy to w postaci lekko nierównego formatu (Lem), czy to zmian konwencji w trakcie serii (Prószyński – np. kierunek napisów czy zmieniające się logo), czy to różnych małych niedoróbek (Kameleon – zmienny kolor tekstu czy brak tekstu pod logiem), czy to w postaci niestabilnego układu (Znak).

Ten ostatni problem jest szczególnie częsty i (przynajmniej dla mnie) drażniący. Rozumiem, że kiedyś maszyny drukarskie były niedoskonałe, a skład robiono ręcznie i na oko, więc różne rzeczy miały prawo się rozjeżdżać – ale wszystkie omawiane serie zostały wydane w XXI wieku i z pewnością składano je komputerowo, więc czemu nazwisko autora czy logo wydawcy na książkach Coetzeego potrafi jeździć o całe centymetry w górę i w dół?

A bywają jeszcze bardziej walące po oczach przypadki:

Ja tam się na druku i edycji nie znam, ale czy oni tam w wydawnictwie nie mają jakichś szablonów, z których by mogli stukać kolejne tomy serii w identycznym układzie? Zresztą, co ja gadam – takiego rozjazdu to ja bym nie zrobił nawet przy ustawianiu na oko, więc najwyraźniej wydawcy po prostu zwisało, czy układ trzyma się kupy, czy nie bardzo.

Być może wydawcy książek powinni pójść na korepetycje do wydawców komiksów, którzy radzą sobie w tej kwestii dużo lepiej:

Kilka różnych serii z różnych wydawnictw, wszystkie jednak złożone równo. Można? Można.

Komiksy generalnie radzą sobie ze stylem grzbietowym lepiej od książek, zdarzają się tu jednak inne problemy. Weźmy np. „Oh My Goddess”, z dwukrotną zmianą koncepcji w trakcie (za co należy winić japońskiego wydawcę – JPF tylko skopiowała oryginalną oprawę bez żadnych ingerencji):

Jeszcze cięższe przejścia miał Dylan Dog, który dodatkowo parokrotnie zmieniał wydawcę, a na koniec (już poza kadrem) zmienił mu się jeszcze format na sporo większy.

Najbardziej kuriozalny problem ma jednak „Dr. Slump”: tomiki od strony grzbietu są nieco grubsze niż na przeciwnym końcu, co po kilkunastu odcinkach zaczęło rzucać się w oczy i przeszkadzać w ustawianiu tego na półce, co rozwiązałem odwracając co czwarty tom grzbietem do środka – efekt estetyczny dyskusyjny, ale stabilność jest.

Na koniec największa abominacja, czyli komiksy Delisle’a w wydaniu (skądinąd zacnej) Kultury Gniewu:

Niekonsekwentne jest tu literalnie wszystko: zmienia się wysokość tomów, a w ostatnim przypadku także szerokość; kolejność tytułu i autora raz taka, raz taka; nazwisko autora czasem kapitalikami, czasem nie; na jednym tomie litery z obwódką, na pozostałych bez; kolory raz stonowane, raz intensywne; grafika z okładki raz wyjeżdża na grzbiet, raz nie; na „Pjongjangu” tytuł wyśrodkowany, na sąsiednim „Shenzhen” dosunięty do lewej (do góry?); „Zakładnik” w ogóle z innej parafii; na dwóch tomach ozdobniki graficzne na górze – fabryka na „Kronikach z młodości” jeszcze ma jakiś sens, ale żółw na „Kronikach jerozolimskich” totalnie od czapy; obie grafiki zresztą o różnej wysokości, żeby nijak do siebie nie przystawały; wreszcie logo wydawcy – sztuka nie lada – na każdym jednym tomie ma inne kolory. Albo kolor, bo w dwóch przypadkach jest dla odmiany jednokolorowe. Normalnie jakby ktoś się zawziął, żeby absolutnie niczego nie zrobić porządnie.

Dla równowagi dorzućmy jeszcze coś z przeciwnego krańca spektrum, czyli przykład czystej perfekcji:

„Invincible” to w ogóle seria prezentująca wizualne mistrzostwo, więc nic dziwnego, że i od strony grzbietu trudno jej cokolwiek zarzucić. A do końca zostało mi jeszcze pięć tomów, więc ostateczny widok na półce będzie jeszcze dużo lepszy.

A Wy jakie widoki macie na półkach?


Skomentuj na Facebooku

Podobne wpisy