Szum wokół tego filmu każe przypuszczać, że wszyscy go już widzieli, a ja byłem jednym z ostatnich – nie zamierzam więc przybliżać tu fabuły ani ostrzegać przed spoilerami. Kto (jeszcze) nie oglądał, czyta dalej na własne ryzyko – niewielkie, bo fabuła ani rozbudowana, ani też specjalnie zaskakująca, ale dla porządku informuję.
Ze wspomnianego szumu przebijają się dwie opinie: pierwsza, że film jest arcygenialny; druga, że na dodatek jest niesłychanie poprawny z naukowego punktu widzenia. Pierwszą kwestię zostawię na później, głównym tematem wpisu będzie bowiem kwestia druga. Czy rzeczywiście wszystko, co zobaczyliśmy na ekranie, mogłoby się zdarzyć w rzeczywistości? Czy „Grawitacja” to tylko fikcja, czy jednak już fantastyka?
Pytania czysto retoryczne – gdyby wszystko było rzeczywiście bez zarzutu, niniejszy wpis nigdy by przecież nie powstał, bo nie byłoby w nim o czym pisać;-).
Kwestia pierwsza i najpoważniejsza: odłamki, które spowodowały całą katastrofę. Owszem, zestrzelenie sztucznego satelity rakietą faktycznie narobiłoby na orbicie trochę bałaganu (a raczej go zwiększyło, bo już w tej chwili liczbę krążących wokół Ziemi rozmaitych śmieci ocenia się na pół miliona), ale w żadnym razie aż tak poważnego – odległości między satelitami są zwykle liczone w dziesiątkach albo i setkach kilometrów, więc odłamki zdążyłyby się mocno rozproszyć i prawdopodobieństwo trafienia w innego satelitę (nie mówiąc już o wywołaniu reakcji łańcuchowej) byłoby znikome.
Żeby nie być gołosłownym: załóżmy, że satelita rozpada się na milion kawałków, które następnie rozpraszają się równomiernie we wszystkich kierunkach – ze wzoru na pole kuli możemy łatwo wyliczyć, że już po dziesięciu kilometrach średnia odległość między dwoma sąsiednimi odłamkami wynosiłaby około 70 metrów. Całkiem spory prześwit, a to i tak bardzo pesymistyczny szacunek i krótki dystans – gdyby przyjąć np. 10 tysięcy odłamków i dystans 100 km, odległości między odłamkami wzrosłyby do siedmiu kilometrów i ryzyko trafienia w cokolwiek spadłoby praktycznie do zera. Możemy więc spać spokojnie – nawet jeśli kiedyś Rosjanom rzeczywiście przyjdzie do głowy zestrzelić satelitę rakietą, globalnej katastrofy telekomunikacyjnej to nie spowoduje.
A już na pewno nie w ciągu minut. To drugi ewidentny nonsens w filmie – choć wspomina się parokrotnie, że odłamki potrzebują półtorej godziny na okrążenie kuli ziemskiej, to już parę minut po komunikacie o zestrzeleniu satelity dowiadujemy się, że reakcja łańcuchowa zniszczyła większość satelitów. Jakim cudem, skoro przez tak krótki czas nawet nie miała prawa ich dosięgnąć?
Zresztą zaraz, jaka w ogóle reakcja łańcuchowa? Przecież nawet jak już taki odłamek przywali w satelitę, to w zdecydowanej większości przypadków nie spowoduje jego eksplozji, a tylko wybije w nim dziurę – wypuszczając przy tym trochę kolejnych odłamków, ale już w niewielkiej ilości i z grubsza w tym samym kierunku, w którym nastąpiło uderzenie. Spowodowanie w taki sposób solidnej reakcji łańcuchowej byłoby bardzo, ale to bardzo trudne.
Ale cóż, w filmie do niej doszło i pojawił się kolejny absurd – wszystkie odłamki tworzą jedną zwartą grupę, pędzącą w jednym kierunku. Jak to możliwe? Skoro pochodzą z serii eksplozji różnych satelitów, to powinny latać bez ładu i składu we wszystkich możliwych kierunkach, z różnymi prędkościami i w ogóle. Żadne nastawianie stopera na 90 minut nie miałoby sensu, zagrożenie mogłoby nadejść w każdej chwili i z każdej strony. Niemożliwe jest także, by ta chmura odłamków nadal utrzymywała się w tak zwartej postaci po okrążeniu Ziemi – nawet gdyby oddalały się od siebie z prędkością symbolicznego metra na sekundę, to przez półtorej godziny rozeszłyby się na kilka kilometrów i nie stanowiłyby już zagrożenia.
Kolejna sprawa – nawet w zwartej grupie nie byłyby prawie wcale widoczne. Kawałek metalu może oczywiście dać jakiś odblask, ale nie aż taki, żeby można było zobaczyć chmarę migoczących punktów, jak w filmie – z odległości tysięcy metrów byłyby niedostrzegalne gołym okiem, a z bliska nie byłoby czasu na ich oglądanie, bo mijałyby bohaterów z prędkością kilku kilometrów na sekundę, czyli około dziesięciokrotnie szybciej niż pociski karabinowe. Nie dałoby się ich dostrzec nawet w postaci świetlistych smug, które na ekranie poruszają się prędkością na oko kilkudziesięciu metrów na sekundę – nic z tych rzeczy, zagrożenie pozostawałoby praktycznie niewidzialne, dopóki nie doszłoby do kolizji.
Uff, to tyle w kwestii odłamków. Na szczęście poza nimi już niewiele pozostało do obsmarowania.
W szczątkach wahadłowca bohaterowie znajdują zwłoki i różne latające po wnętrzu przedmioty, na czele z charakterystyczną figurką Marsjanina z Looney Tunes – wątpliwa sytuacja, bo dekompresja po przedziurawieniu kadłuba (a dziura była przecież solidna) powinna była wyrzucić wszystko na zewnątrz. To i owo mogło się oczywiście gdzieś zaplątać, ale trochę za dużo tego i dziwnym trafem wszystko wylatuje na zewnątrz akurat wtedy, kiedy bohaterowie tam zaglądają, dobre kilka minut po katastrofie.
Podziwiać wschód Słońca na orbicie oczywiście można, ale nie należy, przynajmniej nie za długo – poza atmosferą światło słoneczne jest dużo ostrzejsze i łatwo uszkodzić wzrok nawet krótkim spojrzeniem w stronę naszej gwiazdy. Oczywiście podczas wschodu to światło jeszcze częściowo przechodzi przez atmosferę, która je rozprasza, ale i tak lepiej uważać.
Tlen w skafandrze Ryan najpierw schodzi w tempie rzędu 1% na minutę, by na ostatnim procencie wytrzymać chyba z kwadrans, i to podczas wzmożonego wysiłku fizycznego. OK, można to częściowo uzasadnić zmiennym tempem narracji, a częściowo tym, na co zwraca uwagę Kowalski – nawet po opróżnieniu zbiornika zostaje jeszcze resztka tlenu w samym skafandrze – ale też ta resztka nie wpada automagicznie do ust, tylko rozkłada się równomiernie, więc nie sądzę, żeby pozwalała aż tak przedłużyć oddech. Oczywiście mogę się mylić, nigdy tego nie próbowałem;-).
Sytuacja, w której Kowalski odpina się od Ryan, żeby zmniejszyć obciążenie, budzi spore wątpliwości – skoro sznur i tak już zaczął ich hamować, to czy to poświęcenie miało sens? Sznur bez trudu by wytrzymał (do spadochronów w lądownikach nawet Rosjanie na pewno nie używają byle czego), a jego rozplątanie się mogło nastąpić niezależnie od masy na jego końcu. W stanie nieważkości nie groziło też, że będą wisieć na tym sznurze godzinami – jeszcze chwila i wytraciliby resztę pędu, więc Kowalski raczej niepotrzebnie odpuścił. Ale kto wie, może źle myślę, a może to był po prostu zamierzony przez scenarzystów błąd bohatera? Nie można tego wykluczyć…
Po katastrofie prawie do samego końca filmu nie ma łączności z NASA, co jeszcze można zrozumieć, kiedy bohaterowie znajdują się gdzieś daleko od Ameryki (choć czy NASA nie ma żadnego systemu łączności niezależnego od satelitów telekomunikacyjnych? mocno wątpię), ale czemu nie mogą się połączyć także z nikim innym, z wyjątkiem jakiegoś radioamatora? Przecież nie tylko Amerykanie mają program kosmiczny – Rosja, Chiny, Indie, fafnaście pomniejszych państw – nikt inny nie prowadził nasłuchu na „kosmicznych” częstotliwościach, nikt nie szukał kontaktu z zaginionymi kosmonautami? Nie wierzę.
W końcówce lądownik nie wiedzieć czemu nie używa silników hamujących przy lądowaniu (a raczej wodowaniu), co jest o tyle dziwne, że wcześniej przecież była o nich mowa i miały one znaczenie dla fabuły, więc trudno zrozumieć, czemu potem zapomniano o tym szczególe. Kolejna sprawa – lądowniki są tak zrobione, by unosić się na wodzie, inaczej stawałyby się śmiertelną pułapką dla kosmonautów, którzy zazwyczaj kończą podróż wodowaniem. Otwarcie włazu, przez który zaczęła się wlewać woda, było więc ze strony Ryan ciężką głupotą, która mogła się dla niej tragicznie skończyć – szczególnie gdyby wodowała gdzieś na pełnym morzu, co było zylion razy bardziej prawdopodobne, niż trafienie kilkadziesiąt metrów od brzegu. Cóż, może chodziło właśnie o pokazanie, że głupi ma szczęście;-).
No i ostatnia scena – Sandra Bullock niewątpliwie świetnie się trzyma jak na swój wiek (nawet po sprawdzeniu w Wikipedii trudno mi uwierzyć, że ona ma już 49 lat), ale po tygodniu w kosmosie i po tych wszystkich przejściach raczej nie zdołałaby na Ziemi ustać na nogach (notabene podejrzanie gładko wydepilowanych – czy na wahadłowcach jest czas, ochota i warunki na taką kosmetykę?), bo mięśnie w stanie nieważkości szybko słabną, a i błędnik nie od razu się dostosowuje. No ale niech tam – można przyjąć, że adrenalina jeszcze buzowała w żyłach i dodała trochę sił, a finałowe powstanie z kolan skończyło się upadkiem sekundę po wyłączeniu kamery, więc scenę można obronić.
Wbrew temu, co ktoś mógłby pomyśleć po tej litanii zarzutów, broni się również film jako całość. Na odłamki można przymknąć oko, bo to fundament fabuły, a ich zastąpienie np. deszczem meteorytów czy interwencją ufoludków, dałoby w efekcie bzdurę dużo większą; pozostałe zarzuty bądź to dotyczą drobiazgów, bądź też dają się lepiej lub gorzej obronić – nie chciałbym zatem, żeby minusy przesłoniły plusy, bo generalnie „Grawitacja” jest od strony naukowej bardzo poprawna. Twórcy naprawdę odrobili pracę domową z fizyki i wzięli pod uwagę wiele niuansów, na które mało kto by zwrócił uwagę. Jak na hollywoodzkie standardy to film bez mała edukacyjny.
Natomiast co do oceny filmu jako takiego, abstrahując już od kwestii naukowych – cóż, niewątpliwie jest to naprawdę solidna robota i wizualny wypas, jakich mało (trudno uwierzyć, ale przez kilkanaście pierwszych minut nie ma żadnego cięcia, wszystko się dzieje w ramach jednego ujęcia kamery, kręcącej się na fafnaście sposobów – jak oni to nagrali, nawet nie próbuję się domyślać), ale żeby od razu jeden z najlepszych filmów SF w historii? Aż tak się nie zachwyciłem – pod całą tą fantastyczną otoczką mamy dość sztampową katastroficzną historię, z różnymi typowymi dla tego gatunku kliszami, sprawnie opowiedzianą, ale niewiele ponadto.
Co nie znaczy, że to słaby film, bynajmniej, zdecydowanie polecam – zakładając, że doczytał do tego miejsca ktoś, kto jeszcze nie obejrzał. A jak ktoś zauważy(ł) jakiś błąd, którego tu nie wymieniłem, będę oczywiście wdzięczny za informację.
Komentarze
Pierwsze kilka minut to w całości CGI z wklejonymi twarzami aktorów.
A pani doktor pląsająca sobie wesoło po chińskim satelicie pędzącym już z ogromną szybkością w stronę Ziemi? Wyglądało to tak, jakby coraz większa prędkość nie robiła na niej żadnego wrażenia, a powinna ją chyba zdmuchnąć z satelity w ciągu chwili.
To akurat wydaje mi się w porządku – dopóki rzecz się działa poza atmosferą, prędkość nie miała znaczenia, a przyspieszeniu grawitacyjnemu pani doktor podlegała tak samo jak stacja, więc mogła sobie pląsać do woli – a w chwili wejścia w atmosferę siedziała już bezpiecznie wewnątrz lądownika.
a dlaczego rosjanom, a nie np samym amerykanom, po to abu zwalic potem wine np na ruskich? moze i ruscy nie swsieci, ale amerykanie sa gorsi, sami zaplanowali 11 wrzesnia, mieli w czasie wojny konszachty z hitlerem, potem rabowali skarby europy najpierw zrabowane przez niemcow (moja mala dygresja nie piszcie tylko i nie mowcie w przyszlosci hitlerowcy czy nazisci tylko niemcy, bo jakos nie mowi sie o salinowcach czy leninowcach…), co powtorzyli w iraku pozniej, a bombardowania blgradu z 99 r.? przeciez tam gineli ludzie, bo oni nagle sobie przypomnieli o tym rzezimieszku milosevicu, ale jesli byli tacy przejeci losem narodow europy srodkowej, to dlaczego nie wyslali cia zeby zabilo mmilosevica, oni maja w tym wprawe, wiec akurat pisanie o ruskkich jak o kims bardzo zlym to klamstwo, bo non stop polacy o nich mysla zle, natomiast siebie mamy za europejczykow, tylko ze angol czy niemiec nigdy nie bedzie polaka traktowal na rowni, i nie jeswt zadnq noqwoscia ze oni lepiej traktuja czesto brudasow z afganistanu czy pakistqnmu niz nas…
p..s.
choc lubie czytac Toj blog,, to czaseem warto pomyslec nad napisniem jednego slowa mniej
Tak było w filmie, nie ja go kręciłem, więc nie do mnie to pytanie.