Cichy Fragles

skocz do treści

Science & Fiction: Obcy

Dodane: 8 czerwca 2017, w kategorii: Nauka

Obcy (a.k.a. ksenomorf) to zdecydowanie mój ulubiony potwór – po części dla niepowtarzalnej Gigerowskiej urody, po części dla klimatu zbudowanego przez filmy z jego udziałem (te z kanonicznej tetralogii, nie te szajsy z Predatorami), przede wszystkim jednak ze względu na oryginalność i obcość, do jakiej żadna inna fikcyjna kreatura nawet się nie zbliżyła. Wszelkie bowiem potwory, czy to filmowe, czy mitologiczne, stanowią proste modyfikacje lub połączenia istniejących stworzeń: minotaur to człowiek z głową byka, zombie – chodzący trup, harpia – teściowa ze skrzydłami, smok – wielki latający jaszczur… i tak dalej. Ksenomorf to zupełnie inna półka – stwór niepodobny do niczego, co znamy z realnego świata, nie dający się sensownie opisać w kilku słowach.

Spróbujmy więc w kilkudziesięciu. Budowa ciała na pierwszy rzut oka niby humanoidalna, ale to wrażenie psują zaburzone proporcje (zwłaszcza przerośnięta czaszka, sprawiająca że zwinięty w kłębek osobnik wygląda jak potwornie zwyrodniały embrion) i zewnętrzny szkielet. Czarna skóra przypominająca chitynę (co z kolei upodabnia ksenomorfa do gigantycznego robaka), ewentualnie lateks lub metal (co w połączeniu ze wspomnianym zewnętrznym szkieletem tudzież wyraźnie się odznaczającymi mięśniami i żyłami przypominającymi przewody, daje podobieństwo do maszyny). Głowa bez oczu (znów jak u robaka). Długi segmentowany ogon z masywną końcówką, używany do zadawania ciosów, niczym u skorpiona. Sztywny język (?) z własną szczęką, być może zainspirowany przez pasożyta Cymothoa exigua. Narośla kostne na grzbiecie – trochę jak u niektórych dinozaurów.

Patrząc szerzej: sposób poruszania się zbliżony do jaszczurek (dodatkowo umiejętność łażenia po ścianach i sufitach przywodzi na myśl gekona) czy węży. Śluz kapiący z gęby niczym ślina u wściekłego psa. Cykl życiowy z przemianą pokoleń a’la meduza. Druga forma życiowa – facehugger – przypomina połączenie kraba z wężem i ostrygą, a wylęga się z ogromnego jaja (z braku lepszego określenia, bowiem jajo to coś przypomina tylko kształtem – a budową raczej jakąś monstrualną purchawkę czy makówkę). Sposób rozmnażania się – pasożytniczy, podobny do niektórych owadów składających jaja w większych zwierzętach. Sposób organizacji społecznej też owadzi, czyli ul z królową.

Już ta pobieżna prezentacja pokazuje, jak szerokiego wachlarza skojarzeń użyli twórcy – skojarzeń, dodajmy, ze wszystkim, co nam obce i wstrętne: robaki, gady, owady, stworzenia morskie… Co tylko się dało, aby bestia mogła budzić w widzu uczucia wyłącznie negatywne. I ten cel został niewątpliwie osiągnięty – można odczuwać empatię wobec smoka, wampira, Predatora czy choćby i diabła (wszystkim tym stworzeniom zdarza się zresztą występować w pozytywnych rolach), wobec Obcego nie sposób. Nie bardziej w każdym razie, niż wobec karalucha czy tasiemca.

Kończąc ten przydługi wstęp, przejdźmy wreszcie do właściwego tematu notki: czy Obcy jest równie dobrze pomyślany także i pod względem poprawności naukowej? Czy takie zwierzę mogłoby istnieć w rzeczywistości? Czy jego cechy budowy i zachowania mają sens z punktu widzenia ewolucji?

(Tak, wiem – według wersji opowiedzianej w „Przymierzu” Obcy nie powstali na drodze doboru naturalnego, tylko w wyniku eksperymentów genetycznych, ale pies to drapał – dla mnie jedynie słuszna jest oryginalna tetralogia, a wszystkie późniejsze filmy traktuję z taką samą powagą, z jaką ich scenarzyści traktują moją inteligencję)

Zacznijmy ab ovo, czyli od jaja (z braku lepszego określenia). Już na początku coś tu nie gra – jajo jest ogromne, chyba niewiele ustępuje masą dorosłemu ksenomorfowi, a na pewno wielokrotnie przewyższa malucha – ba, od malucha to nawet sam facehugger (też malutki w porównaniu z jajem) jest większy. Czy nie byłoby lepiej, gdyby jaja były mniejsze lub/i zawierały wiele embrionów? Jaki pożytek z takiej formy pośredniej, która nie dość, że wymaga polowania na nosicieli, to jeszcze jej „produkcja” zużywa dużo więcej zasobów?

Po namyśle, może to mieć uzasadnienie: forma przetrwalnikowa. W pierwszym „Obcym” jaja czekały na ofiary od niewiadomego czasu, można jednak domniemywać, że od lat, dekad, albo i stuleci; w sequelu niczego domniemywać już nie trzeba – wiadomo, że od pierwszej części minęło siedemdziesiąt lat, a wspomniane jaja nadal zachowały świeżość. Tak fantastyczna trwałość niewątpliwie miałaby sens w środowisku ubogim w potencjalne ofiary (choć to z kolei podważałoby sensowność rozmnażania się drogą pasożytniczą) lub ulegającym jakimś potężnym wahaniom warunków naturalnych (np. planeta z bardzo długim cyklem pór roku, liczonym w dziesiątkach ziemskich lat). Tłumaczyłoby to także rozmiar jaja – żeby facehugger nie zdechł przez tyle czasu, nawet w stanie anabiozy, musi mieć pod ręką potężny zapas składników odżywczych (dostarczanych zapewne przez jakiś odpowiednik pępowiny).

Tylko czy taka stuletnia anabioza jest możliwa? Trudno orzec – na Ziemi nie ma zwierząt zdolnych wytrzymać w uśpieniu tak długo, ale też i nie mają one takiej potrzeby – żaden tutejszy ekosystem nie podlega systematycznym wahaniom w cyklu dłuższym niż roczny, więc możliwość przespania kilku miesięcy zimy w chłodniejszych rejonach jest zazwyczaj wystarczająca. Mimo to zdarzają się stworzenia takie jak ślimaki, które potrafią przetrwać w uśpieniu nawet parę lat – gdyby więc istniała presja ewolucyjna w odpowiednim kierunku, to kto wie, jakie rekordy mogłyby się pojawić.

Owszem, facehugger jest trochę większy i bardziej ruchliwy od ślimaka, a na dodatek musi być przez cały czas zdolny do przebudzenia w stanie pełnej gotowości, co oznacza konieczność stałego utrzymywania mięśni i mózgu w dobrej kondycji (nie to co ślimak, który po anabiozie potrzebuje dużo czasu na powrót do formy) – ale od czegoś w końcu ma to wielkie jajo. No i nie zapominajmy, że facehugger to organizm jednorazowego użytku, który musi zebrać siły tylko na te kilka chwil potrzebnych do dopadnięcia i zapłodnienia ofiary – po wykonaniu tego zadania i tak wkrótce zdycha, więc cała jego budowa może być zoptymalizowana tylko pod tym kątem, z pominięciem lub zredukowaniem do minimum takich kosztownych zbytków jak system pokarmowy czy immunologiczny.

Zadanie ma jednak nie takie znowu łatwe – rzucić się na wielokrotnie od siebie większe zwierzę, złapać je za gębę, obezwładnić i wepchnąć do tej gęby narząd płciowy (aluzja seksualna jak najbardziej zamierzona przez twórców, podobnie jak kilka innych, ale ten temat pomińmy) – jakim sposobem to niepozorne paskudztwo potrafi tego dokonać?

Paskudztwo jest ślepe, więc cel znajduje zapewne na węch, co byłoby o tyle sensowne, że z otworu gębowego wydobywa się sporo charakterystycznych zapachów – o tyle jednak dyskusyjne, że w pierwszym filmie ofiarą facehuggera pada astronauta w hermetycznym kombinezonie, przez który niewiele można wyczuć, więc albo atak był odruchową reakcją na naruszenie jaja, albo w grę musi wchodzić jeszcze jakiś inny zmysł. Echolokacja? Wątpliwe – uszu też nie widać, a trzeba by mieć pokaźne, żeby ich używać jak radaru. Może więc jednak jakiś szczątkowy, słabo widoczny narząd wzroku, wystarczający akurat do rozpoznania kształtu ofiary? Albo jakaś kombinacja tego wszystkiego? Trudno orzec – w żadnym z filmów nie mieliśmy okazji przyjrzeć się tej kreaturze wystarczająco dokładnie, by cokolwiek przesądzić.

Złapanie i obezwładnienie to kolejny problem – żadne zwierzę nie lubi być w taki sposób traktowane, a wiele z nich używa zębów w charakterze broni, więc trudno o bardziej ryzykowny sposób ataku. Co nie znaczy, że niewykonalny – pod warunkiem, że wykorzystujemy efekt zaskoczenia i jesteśmy w stanie natychmiastowo obezwładnić ofiarę, zanim zacznie się aktywnie bronić. W filmach zawsze tak się dzieje, co pozwala przypuszczać, że facehugger pomaga sobie jakąś toksyną, która powoduje natychmiastowy paraliż lub/i utratę przytomności. Albo kombinacją toksyn: jedna poraża mięśnie twarzy, druga chwilę później dociera do mózgu, unieszkodliwiając ofiarę na dobre. Działanie musi być oczywiście ekspresowe – ale od twarzy do mózgu niedaleko, więc wydaje się to osiągalne.

W końcu następuje upragnione (no, zależy przez kogo) zapłodnienie – i tu już koncepcja trochę się sypie. Sam pomysł składania jaj/embrionów w ciałach innych zwierząt jak najbardziej się broni, zdarza się to zresztą w realnym świecie (vide pasożyty wszelakie, muchy i inne robactwo) – ale realizacja już nie bardzo.

Po pierwsze: czemu tylko jeden embrion? Na logikę należałoby ich złożyć ile wlezie, przynajmniej w granicach możliwości organizmu nosiciela – co przy okazji pozwoliłoby na zgrabny twist fabularny: bohaterowie rzucają się w pogoń za małym alienem, z wielkim trudem udaje im się go dopaść i unieszkodliwić, wracają do zwłok, żeby je pogrzebać, a tu obok śladu krwi pozostawionego przez pierwszego malucha, widać jeszcze dwa czy trzy kolejne…

Po drugie: czemu tak mu się spieszy z tym wyjściem na świat? Zdrowy rozsądek nakazuje raczej pasożytować na nosicielu jak najdłużej (korzystając przy tym z jego wzmożonego apetytu – notabene bardzo słuszny pomysł, wiele realnych pasożytów wpływa na zachowania nosiciela w sposób dla nich korzystny), a gdy biedak w końcu padnie z wycieńczenia, jeszcze wyżreć zwłoki od środka i dopiero wtedy wyłazić. No i właśnie – jaki sens pchać się przez twardą klatkę piersiową, przez żebra i mostek, gdy tuż poniżej mamy miękki brzuch? Mimo najszczerszych chęci, uzasadnienia innego niż filmowa dramaturgia, nie widzę.

Tak czy siak, w końcu Obcy wyłazi na świat, po czym natychmiast ucieka w poszukiwaniu kryjówki – bardzo słusznie. Potem zrzuca skórę, dorasta i osiąga swoją ostateczną formę… w ciągu doby od urodzenia, po „ciąży” trwającej raptem kilka godzin (w pierwszym „Alien vs Predator” scenarzysta pojechał jeszcze bardziej po bandzie, skracając cały cykl od zapłodnienia do dorosłego osobnika do najwyżej kilkadziesięciu minut – ale ten film był w ogóle tak bezdennie głupi i pozbawiony sensu, że nie zamierzam brać go pod uwagę). Tu filmowa wizja, choć naturalnie uzasadniona potrzebami fabuły (trudno sobie wyobrazić, żeby bohaterowie czekali miesiącami, aż potwór dorośnie), jest już oczywiście nie do obrony z naukowego punktu widzenia.

Przyrost masy ciała u istniejących zwierząt jest bowiem tak powolny nie bez powodu: podział komórki to nietrywialny proces, wymagający czasu i odpowiedniej nadwyżki zasobów, które muszą być do niej najpierw dostarczone; system dostarczania zasobów sam musi odpowiednio się rozbudowywać w miarę wzrostu liczby „konsumentów”; komórki nie mogą się mnożyć ot tak, na żywioł – wszelkie tkanki i organy muszą rosnąć w odpowiedniej synchronizacji; organizm musi to wszystko stale kontrolować, jednocześnie cały czas normalnie działając; i tak dalej. Specjalista od biologii dopisałby tu pewnie długą listę szczegółowych problemów, których nawet nie próbuję się domyślać. Obcy oczywiście może mieć wszystkie procesy życiowe zoptymalizowane lepiej niż jakiekolwiek ziemskie zwierzę, ale różnica aż takiego rzędu wydaje się absolutnie nierealna.

Co ciekawe, w żadnym filmie o Obcych (nawet wliczając szajsy z Predatorami) nie ma ani jednej sceny, w której ksenomorf by coś jadł – choć przy tak szybkim metaboliźmie powinien być raczej żarłoczny. Patrząc na jego kły i pazury, możemy chyba jednak spokojnie założyć, że roślinożerny to on nie jest…

Nie ma także – czemu trudno się dziwić – żadnej sceny, w której by coś wydalał. Jakaś przemiana materii niewątpliwie musi w każdym organiźmie zachodzić, więc i Obcy nie może być wyjątkiem, ale nic więcej nie da się w tej kwestii powiedzieć.

Nie ma wreszcie – czemu tym bardziej trudno się dziwić – żadnej sceny kopulacji. Co prowadzi nas do pytania: czy Obcy rozmnażają się płciowo? Intuicyjnie zakładamy, że owszem, ksenomorfy to samce, a królowa to samica – ale czy cokolwiek poza intuicją na to wskazuje?

Cóż – na Ziemi wszelkie jako tako zaawansowane formy życia rozmnażają się płciowo, ponieważ mieszanie genów między osobnikami pozwala gatunkowi ewoluować nieporównanie szybciej, niż same tylko mutacje. Ale to jeszcze o niczym nie przesądza – ewolucja na innej planecie mogła pójść inną drogą, wynajdując jakiś lepszy sposób modyfikowania genów. Obcy zresztą takowy mają: swoich nosicieli wykorzystują nie tylko jako inkubatory, ale także „pożyczają” od nich geny – skutkiem czego osobnik z trzeciej części filmu wygląda nieco inaczej niż pozostałe, ponieważ rozwijał się w ciele krowy, a jeden z ksenomorfów w AvP2 (wiem, film spoza jedynie słusznej tetralogii, ale wyjątkowo jako przykładu mogę użyć) miał z podobnego powodu mordę podobną do Predatora.

Możliwość pozyskiwania genów od innych gatunków, a nie tylko wlasnego, brzmi obiecująco – ale czemu w takim razie nie stosuje się jej na Ziemi? No niestety – im bardziej rozwinięta forma życia, tym więcej elementów może się w niej zepsuć, więc tym mniejsze pole do radosnego eksperymentowania – nawet niewielka niekombatybilność kodu skutkuje niezdolnością hybrydy do rozwoju już na etapie embrionalnym. Tylko blisko spokrewnione ze sobą gatunki, np. koń i osioł, mogą dawać potomstwo, a i to niepłodne – bardziej oddalone, np. koń i żyrafa nie mają już na to szans. Obcy wykorzystujący z sukcesem geny wszystkiego, co mu się nawinie, włącznie z istotami z innych planet, o zgodności DNA na poziomie zero przecinek zero, to zatem całkowita fantazja.

Dobra, zostawmy rozmnażanie i zajmijmy się w końcu dorosłym ksenomorfem. Podobnie jak w przypadku facehuggera, zagadką jest kwestia używanych przez niego zmysłów. Oczu nie widać, uszu nie widać, nosa nie widać – OK, wszystkie te narządy mogą być jakoś zakamuflowane (pomysł o tyle sensowny, że utrudniałoby to potencjalnym wrogom zaatakowanie tych newralgicznych punktów), ale czy da się stwierdzić, które z nich Obcy właściwie posiada?

Węch – trudno powiedzieć. Za: tropienie ofiar wychodzi im więcej niż dobrze (ale może to też wynikać z ich wysokiej inteligencji). Przeciw: w „Obcym 2” Newt przez wiele dni skutecznie ukrywała się przed ksenomorfami w budynkach kolonii, co byłoby niemożliwe, gdyby dysponowały one dobrym węchem (co jednak nie dowodzi, że nie dysponują nim w ogóle). Znowu za: w „Obcym 3” ksenomorf w jakiś sposób wie, że Ripley nosi w sobie embrion królowej – a jak mógłby to rozpoznać, jeśli nie po jakimś specyficznym zapachu? Bilans raczej na tak, ale nie na pewno.

Słuch – raczej tak. W filmach jest przynajmniej kilka scen, w których wydają się reagować na dźwięki – aczkolwiek za każdym razem da się tę reakcję uzasadnić czymś innym niż dźwięk. Pewności mieć nie można, ale biorąc pod uwagę, że trudno sobie wyobrazić głuchego drapieżnika (zwłaszcza takiego, który specjalizuje się w skradaniu), stawiałbym na „tak”.

Wzrok – prawie na pewno. Wprawdzie ciemność nie wydaje im się przeszkadzać, a kontakt wzrokowy z ofiarą nie wydaje im się potrzebny, ale zwłaszcza w „Obcym 4” mamy mocne przesłanki za posiadaniem tego zmysłu: reakcje na ruchy naukowca oddzielonego hermetyczną szybą, pościg za ludźmi pod wodą, unik przed wystrzeloną rakietą – wszystko to trudno wytłumaczyć inaczej. A oczy niewidoczne z zewnątrz są jak najbardziej możliwe – ryby z gatunku Macropinna microstoma mają oczy ukryte pod półprzezroczystą osłoną, u Obcych może być podobnie.

(W komiksach pojawiają się teorie o innych zmysłach – czy to szczątkowej formie telepatii, czy to wyczuwaniu ruchu w otoczeniu na podstawie zmian gęstości powietrza – ani jednak nie są one zbyt solidnie uzasadnione, ani też nie wydają się możliwe z naukowego punktu widzenia.)

Idźmy dalej: co z chodzeniem po ścianach? Na pierwszy rzut oka niezbyt wiarygodne, jako że Obcy nie ma na łapach żadnych widocznych przyssawek, a pazurami się w te ściany nie wbija. Przyjrzyjmy się jednak wspomnianym na początku notki gekonom: do przylepiania się do stromych powierzchni używają one lameli, czyli mikroskopijnych włosków na palcach uzyskujących lepkość dzięki oddziaływaniom międzycząsteczkowym. Nic nie stoi na przeszkodzie, by i ksenomorfy takowe posiadały – co prawda powierzchnię łap mają w stosunku do masy ciała (prawdopodobnie rzędu stu kilogramów) znacznie mniejszą od gekonów, ale być może nadrabiają to zwiększoną wydajnością lameli lub wspomagają się jeszcze jakimś dodatkowym mechanizmem.

Kolejna charakterystyczna cecha Obcego to kwas w żyłach – tak silny, że wypala w ścianach dziury na wylot w ciągu sekund. Nie trzeba nikogo przekonywać, że byłby to, nomen omen, killer feature – ale czy możliwy do zaimplementowania? Ba, czy w ogóle istnieją takie potężne kwasy?

Odpowiedź na to drugie pytanie jest twierdząca: istnieje kilka substancji o porównywalnie efektownym działaniu, z których najlepszym kandydatem na krew ksenomorfa wydaje się trifluorek chloru (ClF3) – kwas zdolny przeżreć w bardzo szybkim tempie praktycznie wszystko, wliczając żelazo, kamień, cement czy beton, o materiałach organicznych nie mówiąc; zdolny spowodować zapłon (a nawet eksplozję) wielu normalnie niepalnych substancji (np. szkło czy piasek, wyobrażacie sobie?); emitujący silnie toksyczne opary, których wdychanie nawet przez krótką chwilę grozi śmiercią lub kalectwem (kwestia niezauważona w filmach: wszelkie kwasy wydzielają szkodliwe opary, powodujące w najlepszym razie problemy z oddychaniem, tymczasem bohaterowie oglądają sobie wypalone dziury z bliska i żaden nawet nie kaszlnie); w ramach promocji przypomina filmową krew nawet kolorem.

Wszystko pięknie, ale każdy kij ma dwa końce: Obcy musi sam być całkowicie odporny na działanie tego kwasu – i mówię tu nie tylko o żyłach, ale w ogóle o całym organiźmie, inaczej najmniejsze skaleczenie (a drobne naczynka krwionośne pękają raz po raz, czego zwykle nawet nie zauważamy) byłoby dla niego zabójcze. A główny problem z substancjami typu ClF3 polega właśnie na tym, że bardzo trudno o materiały nadające się do ich przechowywania. Cóż dopiero, gdyby z takich materiałów miał się składać cały organizm, potrzebujący zyliona substancji o najróżniejszych właściwościach – a chemia organiczna generalnie opiera się na związkach dość silnie reaktywnych (czytaj: wrażliwych na kwas), bo życie to nic innego jak konglomerat nieustannych reakcji chemicznych.

W związku z tym nawet banalne kwasy żołądkowe są dla nas tak problematyczne, że ewolucja postawiła nie na uodpornienie żołądka na ich działanie, tylko na szybką regenerację jego komórek – żołądek sam siebie trawi, tyle że stale się odtwarza. Jeśli ewolucja przez miliony lat nie zdołała uzyskać zadowalającej odporności na tak przecież śmiesznie słaby kwas, to co tu w ogóle mówić o substancji potrafiącej przeżreć beton i podpalić piasek? A przecież u Obcego ta substancja musiałaby jeszcze pełnić rolę krwi, czyli transportować tlen i inne składniki odżywcze do komórek – powiedzieć, że to karkołomny pomysł, to nic nie powiedzieć.

Nawiasem mówiąc, w jednym z komiksów o Obcych pojawia się teoria, jakoby ciało ksenomorfa było jedną wielką baterią, a kwas nie stanowił odpowiednika krwi, tylko źródło energii. Nie mając wystarczającego pojęcia o chemii i biologii, nie będę wyrokować, który z tych pomysłów jest bardziej karkołomny.

Jak podsumować ten elaborat? O jednoznacznym werdykcie w kwestii poprawności naukowej nie ma mowy – niektóre cechy Obcego są co prawda bezdyskusyjnie nierealne, ale ogólnie rzecz biorąc, wizja trzyma się kupy i wymaga zaledwie kilku modyfikacji, żeby się obronić przed krytyką, a jednocześnie zawiera wiele oryginalnych i sensownych elementów. Jak na kreaturę z hollywoodzkiego horroru (czyli gatunku, w którym standardy wiarygodności i zdrowego rozsądku zasadniczo nie istnieją), to już niemało.

Tym bardziej możemy się cieszyć, że to tylko fikcja i nic podobnego w rzeczywistości nam nie grozi. Gdyby Obcy istniał, nawet bez tego kwasu w żyłach, niewątpliwie byłby najbardziej niebezpiecznym zwierzęciem świata, pustoszącym każdy ekosystem, w jakim by się znalazł (hm, może to stąd konieczność posiadania formy przetrwalnikowej – z powodu swojej zabójczej skuteczności szybko tępią potencjalnych nosicieli i muszą potem długo czekać na odbudowę ich populacji?), a nawet dla naszej cywilizacji stanowiłby niebagatelne zagrożenie. Przy użyciu współczesnych technologii bojowych oczywiście byśmy się przed inwazją ksenomorfów obronili – ale w jakiejś dawniejszej epoce, bez szybkostrzelnej broni palnej o dalekim zasięgu, mogłoby to być wyzwanie przerastające nasze możliwości…

Z drugiej strony, nie możemy jednak wykluczyć, że coś podobnie niebezpiecznego gdzieś w kosmosie faktycznie istnieje. Nie możemy wykluczyć, że – jak sugerował Peter Watts w „Ślepowidzeniu” – w kosmicznej skali Ziemia jest odpowiednikiem małej odizolowanej wysepki, zamieszkanej przez słabo przystosowane formy życia, które w starciu z przedstawicielami bardziej konkurencyjnego środowiska będą skazane na wymarcie. Co tym bardziej każe się bać.

Dywagować na te i inne tematy można by jeszcze długo, z pewnością pozostała jeszcze niejedna kwestia, której w tym wpisie nie poruszyłem – ale już nie przedłużajmy. Kończąc, chciałbym tylko wyrazić nadzieję, że powstaną jeszcze kiedyś filmy o Obcych dorównujące oryginalnej tetralogii – o „Przymierzu” niestety nie da się tego powiedzieć. Widywałem gorsze filmy (choćby „Prometeusz”, żeby daleko nie szukać), kiedy jednak pomyślę, że zrobił to ten sam Ridley Scott, który dał nam „Ósmego pasażera Nostromo”, tylko żałość mnie ogarnia. Tak genialnie wymyślony potwór zasługuje na coś więcej!


Komentarze

Podobne wpisy