Cichy Fragles

skocz do treści

Science & Fiction: Interstellar

Dodane: 26 listopada 2014, w kategorii: Nauka

Od pierwszego trailera zanosiło się na Wydarzenie, a przynajmniej hit. Zapowiedzi wiele obiecujące, Christopher Nolan w fotelu reżysera, Kip S. Thorne (autor świetnej książki „Czarne dziury i krzywizny czasu”, którą przy okazji polecam) jako konsultant naukowy, potem doszły doniesienia o ultrarealistycznej symulacji czarnej dziury, która nawet stała się tematem pracy naukowej – wszystko wskazywało na widowiskową hard SF, jakiej kino jeszcze nie widziało.

Co do widowiskowości, faktycznie niewiele można temu filmowi zarzucić. Co do reszty, niestety sporo: fabuła niespecjalnie trzyma się kupy, bohaterowie (oprócz głównego i córki jego) do bólu papierowi i stereotypowi, prawie wszyscy są też totalnymi kretynami, nawet jak na hollywoodzkie standardy – dawno nie widziałem takiej masy niedorzecznych zachowań i niewiarygodnych motywacji. No i dialogi bardzo niedobre. Pisał je chyba Paulo Coelho, a z powodu anomalii czasoprzestrzennej zrobił to w wieku piętnastu lat. Co i raz musimy więc wysłuchiwać napuszonej przemowy o odpowiedzialności za rodzaj ludzki, albo pogawędki o miłości przekraczającej czas i przestrzeń, albo deklamacji przy byle okazji wciąż tego samego wiersza – dramat! Ale mimo to ogląda się dobrze, nie miałem poczucia zmarnowanego czasu, a to już coś – zwłaszcza że chodziło o prawie trzy godziny.

A jak wygląda sprawa od strony naukowej? Cóż, jest o czym pisać, a że zamierzam solidnie zgłębić temat, od tej pory spoilery będą atakować bez ostrzeżenia – kto nie oglądał, czyta dalej na własną odpowiedzialność.


Na dobry początek mamy polowanie na drona – i już pierwszy zgrzyt. Ja wiem, że hinduscy programiści nie mają za dobrej reputacji, ale żeby wojskowego drona dało się zhakować dosłownie w biegu? Trudno uwierzyć. Podobnie trudno zrozumieć, czemu trzeba przy tym celować w niego nadajnikiem – fale radiowe rozchodzą się przecież we wszystkich kierunkach, celowanie mogłoby mieć sens, tylko gdyby chodziło o maksymalizację siły sygnału – ale jaka jest szansa na pomyślny hacking, jeśli mamy problemy z uzyskaniem stabilnego połączenia? Zresztą po przejęciu kontroli okazuje się, że już celować nie trzeba, dron i bez tego odbiera sygnał elegancko – ot, zagadka.

Dron podobno latał sobie bez przerwy przez dziesięć lat – dyskusyjna kwestia, bo na samej energii słonecznej ciężko by mu było tyle wytrzymać (latanie jest dość kosztowne, a dron całkiem spory), ale jeśli założyć wysoką wydajność baterii i silnika, to kto go tam wie. Tylko czemu przez tak długi czas nikt go nie zestrzelił ani nie ściągnął na ziemię przejmując nad nim kontrolę, skoro to takie proste? Może i filmowy świat się stacza, ale NASA ciągle działa, różne inne agencje rządowe pewnie też, więc raczej wątpliwe, by nikt się przez tyle czasu nie zainteresował pokaźną maszyną latającą samopas.

Mniejsza jednak o drona, zejdźmy póki co na ziemię – w filmie bardzo cenną, skoro doskwiera niedostatek żywności. Czemu jednak w żaden widoczny sposób nie wpływa on na sytuację rolników? Skoro żywności brakuje, jej ceny powinny pójść w górę, a rolnicy awansować w hierarchii społecznej – z dialogu w szkole wynika jednak, że to nadal zawód mało prestiżowy i nie cieszący się wzięciem. Dziwne tym bardziej, że praca na roli jest w filmie zmechanizowana w stu procentach i sprowadza się do zarządzania inteligentnymi maszynami przez laptopa – czemu główny bohater tak się krzywi na myśl, że jego syn miałby się tym zajmować?

W tajnej bazie NASA dowiadujemy się, że grzyb niszczący zboża produkuje azot, skutkiem czego skład atmosfery ma się wkrótce tak zmienić, że nie będzie dało się nią oddychać i wszyscy zginiemy. To już nie jest wątpliwa kwestia, tylko niewątpliwa bzdura – skoro grzyb niszczy zboża, to ginie razem z nimi, więc nigdy się nie rozprzestrzeni ponad miarę. A gdyby nawet, to czy miałby realne szanse zrobić nam kuku? Z tego co wyguglałem, udział azotu w atmosferze musiałby wzrosnąć o dobre 3%, żebyśmy zaczęli odczuwać znaczące dolegliwości z tego powodu – dla porównania ludzkość, dymiąc na potęgę przez ostatnie pół wieku, zdołała zwiększyć udział dwutlenku węgla w atmosferze o… 0.007%. Nie ma mowy, żeby jakiś grzyb dokonał zmiany kilkaset razy większej w czasie krótszym niż epoka geologiczna. I zresztą w filmie też jej nie dokonuje – choć mija kilkadziesiąt lat, o nadchodzącej azotowej zagładzie nie ma już później ani słowa.

Nie jest dobrze – jeszcze nawet nie wylecieliśmy w kosmos, a już tyle wpadek. Ale drobnych i bez znaczenia dla fabuły, więc jeszcze można przymknąć oko. Z chwilą opuszczenia Ziemi trzeba jednak zapomnieć o taryfie ulgowej.


Tuż po starcie plus za statek: moduły połączone w wielkie koło, którego obroty dają astronautom sztuczną grawitację (i kręcące się gwiazdy w iluminatorach – warto podkreślić, że przez całą resztę filmu te obroty widać, to nie jest jednorazowy szczegół, o którym się zaraz zapomina). Pomysł wykorzystania tunelu czasoprzestrzennego do opuszczenia naszego układu też jest jak najbardziej słuszny – zakładając oczywiście, że takowe tunele faktycznie istnieją (kwestia jak dotąd nierozstrzygnięta) i mogą się nam pojawić przed nosem. Filmowy tunel (tzn. jego wylot) pojawia się koło Saturna, co od razu budzi wątpliwości – twórcom chyba umknęło, że przez tunel przedostaje się nie tylko światło i statki kosmiczne, ale i wszelkie inne oddziaływania, grawitacji nie wyłączając. A skoro po drugiej stronie mamy gigantyczną czarną dziurę…

Tylko w jakiej odległości? To z filmu nijak nie wynika, ale częściowo wydedukować można: cała podróż trwa nie mniej niż 2 + 23 + 51 = 76 lat, a nie więcej niż ok. 85 (główny bohater w końcówce słyszy, że stuknęło mu 120, a w chwili odlotu musiał być trochę po trzydziestce), zatem na zwiedzanie planet zostaje dekada. Biorąc pod uwagę, że lot z Ziemi na Saturna zajął dwa lata, oznacza to, że czarna dziura nie mogła być wiele dalej od tunelu, niż Saturn od Słońca – w grę wchodzi różnica najwyżej kilkakrotna. Trochę za mało, żeby oddziaływanie grawitacyjne czarnej dziury mogło pozostać bez wpływu na nasz układ, zwłaszcza że mówimy o obiekcie najprawdopodobniej o wiele rzędów wielkości masywniejszym od Słońca. W takiej sytuacji należałoby się spodziewać wciągnięcia Saturna z księżycami przez tunel i wytrącenia pozostałych planet z orbit – tymczasem w filmie nic podobnego nie następuje.

O ile z zewnątrz tunel wygląda jak trzeba, czyli jak kula, o tyle przejście przezeń ma się nijak do rzeczywistości teorii – szarpanie statkiem, jakieś pioruny (?), dziwne zachowanie światła – co to ma być? Gościom od efektów specjalnych się nudziło? Według teorii (która oczywiście może być mylna lub niekompletna, ale na żaden z ww. efektów nie postawiłbym złamanego grosza) wnętrze tunelu nie powinno się niczym różnić od zwykłej czasoprzestrzeni, poza zniekształconymi widokami. Przejście powinno zatem wyglądać tak, że kula z punktu widzenia podróżników zaczyna mocno rosnąć, stopniowo zmieniając się w płaszczyznę, a następnie znowu w kulę, ale już nie znajdującą się przed nimi, lecz otaczającą ich z zewnątrz – a widok z tyłu powinien się zmieniać tak samo, tylko w drugą stronę. Ot i wszystko. Mało efektowne? Cóż…

Potem się dowiadujemy, że komunikacja radiowa przez tunel działa tylko w jedną stronę, więc astronauci nadal odbierają wiadomości, ale nie mogą na nie odpowiedzieć – dlaczego? Żadne trzymające się kupy uzasadnienie nie przychodzi mi do głowy – jako się rzekło, tunel to przestrzeń jak każda inna, tylko trochę bardziej wygięta, fale radiowe powinny ją przemierzać bezproblemowo, tak samo jak światło. A jeśli cokolwiek im przeszkadza, to czemu tylko jednostronnie? Jedyna sensowna odpowiedź: bo tak pasowało scenarzyście.


Pierwsza planeta w programie krąży bardzo blisko czarnej dziury, więc grawitacyjna dylatacja czasu sprawia, że godzina na jej powierzchni trwa siedem lat dla zewnętrznego obserwatora. Teoretycznie możliwe, ale diabeł tkwi w szczegółach: żeby osiągnąć aż takie spowolnienie (ok. 60 tysięcy razy), planeta musiałaby krążyć bardzo blisko horyzontu zdarzeń – według moich obliczeń promień orbity musiałby przekraczać promień horyzontu zdarzeń o mniej niż 1%, a prędkość ruchu po orbicie stanowiłaby wtedy prawie dwie trzecie prędkości światła. Hmm, dopiero co lecieli z Ziemi na Saturna przez dwa lata, czyli z prędkością nędznych dwudziestu paru kilometrów na sekundę, a teraz nagle wyciskają z silników dziesięć tysięcy razy więcej?

Poza tym grawitacyjna dylatacja czasu byłaby mocno zmienna w zależności od dystansu do czarnej dziury – czyli czas biegłby dużo szybciej nocą niż dniem, jego tempo zmieniałoby się zauważalnie także wraz ze zmianą wysokości nad ziemią. Żyłoby się tam pewnie dość zabawnie (gdyby pominąć jeszcze ten szczegół, że promieniowanie w sąsiedztwie czarnej dziury nie daje najmniejszych szans na przeżycie), ale tak czy siak niezbyt długo – grawitacja raz-dwa rozerwałaby taką planetę na strzępy.

No ale bohaterowie jakoś tam docierają – i mamy kolejny nonsens. Morze po kolana? Serio? Jak myślicie, czemu na Ziemi takich nie ma? Ano dlatego, że erozja szybko (w kategoriach geologicznych) pogłębiłaby dno, zwłaszcza gdyby po tym morzu chodziły takie gigantyczne fale. Tylko zaraz, skąd fale o kilometrowej wysokości w zbiorniku o półmetrowej głębokości? Czemu przy okazji ich przejścia nawet przez moment nie widać dna? Co je wywołuje i podtrzymuje? Jakim cudem astronauci nie zauważyli ich z nieba, skoro chodzą one w parominutowych odstępach? Pytania czysto retoryczne – nadmiar fantazji scenarzysty to jedyne wytłumaczenie, innych nawet nie warto szukać.

Przy okazji opuszczania planety warto zauważyć, że na początku bohaterowie odlatywali z Ziemi normalną rakietą, odrzucającą kolejne człony i tak dalej – a tu już śmigają na orbitę lądownikiem niewiele większym od samochodu, bez żadnych dodatkowych zbiorników paliwa, bez odrzucania członów i w ogóle, mimo nawet większej grawitacji. Wot tiochnika.

A na orbicie facepalm dnia: gość, który tam czekał na resztę ekipy, zestarzał się o wiele lat, bo „nie chciał przespać życia” w hibernatorze. Nikt biedakowi nie powiedział, że w hibernacji by się nie starzał? Ale mniejsza o to, mniejsza też o ten szczegół, że skoro statek znajdował się w pobliżu planety, to i tam dylatacja czasu powinna być solidna – pytanie tylko, jak ten cymbał tak długo przeżył? Miał na statku zapasy żywności na całe lata? No bez jaj, naprawdę.

Na drugiej planecie już nie bardzo jest się do czego przyczepić, może tylko do tych zamrożonych chmur – skoro są tak gęste, że można o nie stuknąć, jakim cudem utrzymują się w powietrzu? Atmosfera przecież nie sprawia wrażenia znacząco gęstszej niż na Ziemi. No i gdzie w sumie jest ta planeta – na logikę z dala od czarnej dziury, skoro nie ma tam mowy o dylatacji czasu, ale wobec tego czemu zaraz po powrocie na orbitę dziura zaczyna wciągać statek?


Uff. Na szczęście sama czarna dziura wydaje się zachowywać tak jak powinna, ma dysk akrecyjny, ugina światło, spowalnia czas i w ogóle – no ale trudno żeby było inaczej, skoro jej wygląd i zachowanie wymodelował sam Kip Thorne. Oczywiście z wyjątkiem tego szczegółu, że nie ma mowy o przekroczeniu horyzontu zdarzeń w jednym kawałku, bo promieniowanie, siły pływowe, materia śmigająca po obwodzie i tak dalej, nie dają na to najmniejszych szans. No i oczywiście nie sądzę, żeby za tym horyzontem mógł się znaleźć tesserakt z pokojem córki (pomijam już kwestię wewnętrznej logiki tego dziwnego tworu), ale OK, dostatecznie zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii, więc niech tam.

Na koniec muszę jeszcze poruszyć kwestię, od której może powinienem był zacząć, bo fundamentalną przecież: jaki w ogóle był sens tej całej wyprawy? Do stwierdzenia, czy jakaś planeta nadaje się do życia, w zupełności przecież wystarczą bezzałogowe sondy – nawet dziś łaziki zwiedzające Marsa dostarczają nam masy szczegółowych informacji o panujących tam warunkach, a co dopiero w filmowej przyszłości, gdzie roboty nie ustępują ludziom inteligencją – co za idioci mogli w takiej sytuacji wpaść na pomysł puszczania misji z żywą załogą? I czemu wcześniejsze misje nie zdołały przekazać nawet najbardziej podstawowych wiadomości o odwiedzanych planetach? Naprawdę trzeba wylądować na planecie i spędzić tam ileś lat, żeby się dowiedzieć, że panuje tam arktyczny klimat, a doba trwa prawie tydzień? Litości! Rozumiem, że film o bezzałogowych sondach badających to wszystko z orbity miałby w kinie marne perspektywy, ale chyba można było wykombinować coś bardziej sensownego.

Podsumowując, film jako całość zdecydowanie bardziej fantastyczny niż naukowy, o hard SF nawet się nie ociera – twórcy, wbrew szumnym zapowiedziom, podeszli do sprawy bardzo luźno, naukową wiarygodność (czy choćby zwykły zdrowy rozsądek) zachowując tylko tam, gdzie im to pasowało. A gdzie nie pasowało, nie mieli żadnych skrupułów. Cóż, w Hollywood to norma, ale taką miałem nadzieję, że Interstellar będzie jednym z tych nielicznych wyjątków…


Komentarze

Podobne wpisy