(Recenzja może zawierać śladowe ilości spoilerów.)
Hard SF, która odniosła międzynarodowy sukces wydawniczy i doczekała się ekranizacji w rok po wydaniu – to brzmi zbyt pięknie, żeby było prawdziwe, więc nie spieszyłem się z lekturą, obawiając się, że albo z tą hard SF będzie coś nie tak, albo wątek naukowy okaże się zupełnym marginesem. W końcu jednak po książkę sięgnąłem – i moje obawy okazały się całkowicie bezpodstawne. Historia astronauty, który w wyniku pechowego zbiegu okoliczności został sam na Marsie, bez kontaktu z Ziemią i uznany przez nią za zmarłego, to mocna kandydatura do mojej prywatnej książki roku.
OK, poważny zgrzyt w kwestii poprawności naukowej mamy już na dzień dobry: marsjańska atmosfera jest zbyt rzadka, żeby tamtejsze burze piaskowe stanowiły poważne zagrożenie – burza, która zmusza astronautów do ewakuacji, urywa antenę i omal nie przewraca rakiety, nie mogłaby się zdarzyć. Ale niech tam – trudno wymyślić jakąś realistyczną katastrofę, która postawiłaby bohatera w takiej sytuacji, więc można na to przymknąć oko. Podobnie jak na te ziemniaki, które z pewnością nie rosłyby tak dorodnie w przesyconej żelazem marsjańskiej glebie nawożonej nieprzetworzonymi odchodami – w rzeczywistości raczej skończyłoby się na pojedynczych anemicznych pędach – ale i tu mamy element niezbędny dla fabuły, a wiarygodniejszej alternatywy nie widzę, więc również można wybaczyć.
A wybaczać warto, bo powieść naprawdę zacna, wciągająca jak lotne piaski i perfekcyjnie łącząca kwestie naukowe z trzymającą w napięciu fabułą. Ba, nawet nie tyle łącząca, co tworząca z nich jedną całość – fabuła polega tu głównie na rozwiązywaniu kolejnych problemów technicznych, stojących na drodze do ocalenia. Droga to daleka (w każdym tego słowa znaczeniu) i wyboista: co prawda baza na Marsie gwarantuje dostatek powietrza, wody i energii, ale zapasy żywności starczą tylko na kilka tygodni; wspomniana uprawa ziemniaków może poprawić sytuację, ale nadal niewystarczająco, by doczekać ratunku, a do tego wymaga więcej wody, niż baza jest w stanie dostarczyć; wodę można otrzymać dzięki syntezie tlenu (którego jest pod dostatkiem, bo można go odzyskiwać z atmosfery) i wodoru (którego również jest pod dostatkiem w paliwie rakietowym), ale trzeba wymyślić, jak rozłożyć to paliwo bez wysadzenia bazy w powietrze… I tak dalej.
Bohater jest inżynierem i botanikiem, więc dzięki intensywnemu główkowaniu udaje mu się sukcesywnie pokonywać kolejne przeszkody, a historia jego zmagań to piękny przykład stosowania metod naukowych w praktyce: pomysł, analiza, eksperyment, prototyp rozwiązania, testy, wdrożenie – jak w podręczniku, ale zarazem i jak w życiu – Watney nie jest cyborgiem, popełnia błędy, czasem zbyt subtelne by je przewidzieć, czasem banalne, wynikłe ze zwykłej nieuwagi. A uważać musi bardzo mocno – nie brak tu pouczających przykładów, jak łatwo kumulacja drobnych, niezauważalnych niuansów może doprowadzić do katastrofalnych konsekwencji.
Ocenę książki trochę obniża jej końcówka, gdzie autorowi jakby już trochę brakowało weny, a za bardzo zależało na efektowności: wypadek podczas podróży do krateru Schiaparellego wygląda jak zupełna katastrofa, a okazuje się, że w sumie nic z niego nie wynikło poza nieistotnymi uszkodzeniami i stratą czasu; końcowa scena przechwytywania na orbicie przekombinowana niemal cyrkowo, jakby trzeba było pokazać, że inni astronauci są nie mniej pomysłowi od Watneya i kochają ryzyko – ja wiem, że paliwo w kosmosie trzeba oszczędzać, ale żeby dehermetyzować statek zamiast zużyć jeszcze kawałek? Nonsens. Na szczęście jeden z bardzo niewielu.
Powieść oczywiście gorąco polecam, ale jej sukcesu mimo wszystko trochę nie rozumiem – wydaje mi się, że dla kogoś, kto nie jest takim nerdem jak ja, te wszystkie techniczne wywody o reakcjach chemicznych, zużyciu energii, przerabianiu łazików, optymalizacji zasobów i tak dalej, nie powinny być tak atrakcyjne (choć oczywiście autor staje na głowie, żeby wszystko było tak proste i jasne jak się da). Ale cóż, ewidentnie się mylę – albo co do nastawienia przeciętnego czytelnika, albo co do procentu nerdów w populacji.
Wobec powyższego oczywiście nie mogłem przegapić ekranizacji Ridleya Scotta – zwłaszcza że książkę przeczytałem raptem kilka tygodni przed premierą. Hard SF na ekranie ma jednak dużo gorzej niż na papierze, więc poszedłem może nie z duszą na ramieniu, ale z niepokojem, co z tego mogło zrobić Hollywood. No i niestety – tragicznie wprawdzie nie było, ale druga z moich obaw co do książki tu się potwierdziła. Wszelkie kwestie naukowe zostały sprowadzone do niezbędnego minimum, a czasem nawet poniżej – wiele scen bez znajomości książki trudno by było zrozumieć.
Przykłady? Kiedy Watney wpada na pomysł pozyskania dodatkowej wody z paliwa rakietowego, w książce szeroko się rozwodzi o tym, jak niebezpieczna jest hydrazyna, jak skomplikowane będzie jej przetworzenie, jak oszukać czujniki bazy, żeby obniżyć stężenie tlenu na czas produkcji i tak dalej – a w filmie tylko stwierdza, że spalanie hydrazyny będzie niebezpieczne, po czym w minutę osiem buduje aparaturę, której sensu już ani słowem nie wyjaśnia. W książce przed rozpoczęciem uprawy ziemniaków liczy, ile metrów kwadratowych ma baza, ile można dodać sadząc ziemniaki na stołach i w zewnętrznych namiotach, od jakiego areału można zacząć, ile czasu najpierw dać bakteriom w ziemi na jej użyźnienie – w filmie po prostu zasypuje ziemią podłogę i sadzi. W książce przed wyprawą łazikiem dokonuje w nim licznych przeróbek, kombinuje jak zejść z zużyciem energii do akceptowalnego poziomu, dla pewności robi długie testowe jazdy dookoła bazy – w filmie wspomina, że łaziki nie były przewidziane do jazdy na długich dystansach, coś tam chwilkę dłubie, wsiada i rusza w drogę…
Efekt jest dość przykry – wiele razy miałem wrażenie, że oglądam jakąś okrojoną wersję filmu, skróconą o godzinę albo więcej. Zresztą kto wie, może faktycznie tak było i całą resztę zobaczymy w wersji reżyserskiej? Przemawiałby za tym fakt, że niektóre cięcia są niekonsekwentne – awaria łączności przed końcową podróżą w filmie nie następuje, ale Watney wspomina, że przed dotarciem do Schiaparellego NASA nie ma jak mu udzielić oficjalnego zezwolenia na zajęcie tamtejszej bazy, co jest oczywistym nonsensem. Ale może to też wynikać ze zwykłego niechlujstwa – za czym z kolei przemawia fakt, że w końcówce Watney stwierdza, że nie kąpał się od półtora roku, choć wcześniej kilka razy widzimy, jak wychodzi spod prysznica.
Ale nawet ewentualna wersja reżyserska raczej nie naprawi takich minusów, jak wątek „ziemski” – w książce z oczywistych przyczyn drugoplanowy, w filmie zajmuje z połowę czasu i wykorzystuje niejedną debilną kliszę, na czele z Richem Purnellem, który dla opisania swojego pomysłu na uratowanie Watneya robi kretyńskie przedstawienie, jakby ludzie z zarządu NASA nie wiedzieli, gdzie jest Ziemia, a gdzie Mars. Litości, naprawdę. No i zakończenie – w książce Watney tylko proponuje, że zrobi sobie dziurę w rękawicy i dzięki odrzutowi powietrza poleci jak Iron Man – a w filmie faktycznie ten wariacki pomysł realizuje…
Z innych różnic, jakie rzuciły mi się w oczy: Burza piaskowa, już w książce nierealistyczna, w filmie jest jeszcze bardziej przegięta, dodatkowo kolejne burze uderzają co i raz. Baza, w książce mimo technicznego zaawansowania dość spartańska, w filmie wygląda wręcz luksusowo i raczej ma więcej niż książkowe 62 metry kwadratowe, a śluza z rozmiarów budki telefonicznej urosła do małego garażu. Mimo to powierzchnia uprawy ziemniaków mocno się skurczyła, do jednego tylko pomieszczenia. Venkat Kapoor z NASA został przez filmowców przechrzczony na Vincenta, ciekawe czemu. W książce, gdy Watney dowiaduje się, że jego dialogi z NASA idą na żywo do całego świata, natychmiast pisze: "Patrzcie! Cycki! ==» (. Y .)"
. W filmie nie widzimy tej wiadomości, tylko reakcję odbiorców. Hmm, ja rozumiem, że w Hollywood mają pruderyjną cenzurę, ale żeby aż tak?
Co do cenzury, znamienne są zmiany w sprawach okołoreligijnych: gdy Watney potrzebuje rozpalić ogień do zainicjowania reakcji chemicznej, okazuje się, że wszystko w bazie jest niepalne (trudno o coś bardziej niebezpiecznego niż pożar w kosmosie), z wyjątkiem zostawionego przez innego astronautę drewnianego krzyżyka. W książce Watney bezceremonialnie rozwala krzyżyk na kawałki i stwierdza, że jeśli Bóg istnieje, to w zaistniałej sytuacji mu wybaczy – w filmie natomiast z namaszczeniem zestruguje parę drzazg do podpalenia i szepcze do krzyżyka „potrzebuję twojej pomocy”… Z kolei Kapoor na pytanie, czy wierzy w Boga, w książce odpowiada: „w wielu, jestem hinduistą”, a w filmie: „mój ojciec był hinduistą, a matka baptystką, więc w jakiegoś wierzę”. O ile pierwszą zmianę jestem w stanie zrozumieć (na południu USA książkowa wersja byłaby pewnie samobójstwem dla filmu), o tyle drugiej niezbyt – czy wyznawanie hinduizmu też jest w USA niepoprawne politycznie?
Podsumowując – książka była dużo, dużo lepsza.
Ocena: książka 5, film 3+
Komentarze
A czy to właśnie, że nie to, że obejrzałeś film sprawia, że tak surowo potraktowałeś film? O ile książka miała konkretnego odbiorcę: nerda, co trochę tam Nauki liznął, tak film przecie sprzedać się musi.
To nad czym tak ubolewasz, zdaje się, wynika z ograniczeń czasowych (dobrze kojarzę, że ten film ma jakieś dwie godziny?).
Ciesz się, że nie ma tam mieczy świetlnych i grupowych modlitw :)
Tu chyba chodziło o tą furtkę do tego, że może gość jest chrześcijaninem – też dla Amerykanów z południa.
BTW. W ostatnim odcinku podcastu The Skeptics Guide to the Universe (#534) jest wywiad z autorem książki. Padają pytania i o książkę i o film.
PS. przez chwilę próbowałem wysłać komć jako gość (nie zauważyłem, że nie jest zalogowany) i były problemy z captchą, w ogóle się nie pokazuje, co sprawia, że goście nie mogą wysłać komentarzy. Nie wiem czym to cię rusza, ale tak żebyś wiedział.
Kosmiczny romans na pokładzie „Hermesa” też pruderyjni jankesi skasowali?
A ogólnie: to świetnie że polskie kino będąc światową prowincją takie problemy ma gdzieś i w przeciętnym „Złocie dezerterów” jest ta fajna scena kiedy się włamują do sejfu i też pada wezwanie do modlitwy. Jakby był tam hinduista to pewnie nikt by mu przekonań religijnych nie zmieniał. Straszne muszą być te rozmowy w stylu „a to musimy zmienić, bo film zarobi o fafdzieści megabaksów mniej”.
@Sigvatr
Niby tak, ale jaki sens przerabiać książkę dla nerdów na film zupełnie nie dla nerdów? Zresztą taka Grawitacja, traktująca kwestie naukowe dość serio, jakoś na siebie zarobiła, więc nie przesadzajmy – widz nie musi być idiotą.
Z czego godzina na Ziemi, jak nie więcej. Można było ten wątek skrócić (proporcje książkowe w zupełności by wystarczyły), a sam film trochę wydłużyć, trzygodzinne przecież też się zdarzają.
Wiem, zgłaszałem już D4rky’emu, ale jak dotąd bez odzewu. Zaraz się jeszcze raz upomnę.
@Ejdzej
Skasowali, w zamian dając symboliczne cmoknięcie w szybkę hełmu przed akcją. Ale to chyba bardziej z braku czasu niż z pruderii, przecież ten romans był zupełnie niewinny.
Nie da się ukryć, musi to być na maksa żenujące. Dlatego pisarz ma lepiej, jego prawie nic nie ogranicza.
O to samo można by zapytać ostatnie odsłony Star Trek.
Pewnie ktoś tam przeliczył, że da się więcej wydoić kasy, jak się spłyci jego „nerdowatość”.
To zupełnie jak np. filmy o grach, które nijako nie mają związku z owymi grami itp…
Tam nie było więcej emocji, fabuły? No i główną postacią była bohaterka ;)
Hmm, to jest pomysł – gdyby Marsjanina zmienić w Marsjankę i dodać więcej scen prysznicowych, pewnie żadna dawka nauki nie przeszkodziłaby w osiągnięciu sukcesu kasowego.
Właśnie obejrzałem film, więc sobie teraz skomentuję.
Książki nie czytałem, to też pewnie nie jestem aż tak krytyczny. Mnie się podobało, oby więcej takiego SF w kinie. Aczkolwiek to z prysznicem też zauważyłem. I przebicie rękawicy i te wygłupy Purnella zupełnie bezsensowne.
Mam jednak parę uwag do Twoich uwag.
Z łazikiem nie było chyba tak źle, IMO Watney na filmie też robi testowe jazdy. Podczas takiego testu np. zastanawia się jak ograniczyć zużycie energii/zwiększyć zasięg i że wyłączenie ogrzewania i powolne zamarzanie to jednak nie jest najfajniejsza opcja.
Baza fakt, wygląda dość ładnie i obszernie. Ale gdy wiały te wiatry to już tak solidnego wrażenia na filmie nie robiła.
Kapoor w wersji napisów w moim kinie odpowiadając na pytanie o wiarę używa formy mnogiej „tak, w jakichś wierzę” (ale nie wsłuchałem się w oryginał). Na pewno nie odebrałem tego dialogu jako ukłon w stronę jakiś ortodoksów. Raczej miałem tu wrażenie wciśnięcia jeszcze jednej obowiązkowo dowcipnej riposty (głupie pytanie głupia odpowiedź).
Z innych uwag: Hamilton ma fajny product placement. No i Sean Bean nie ginie.
Ale ile tego było, jedna czy dwie krótkie scenki. W książce Watneyowi schodzi kilkadziesiąt stron na obmyślaniu wypraw, liczeniu zużycia wszystkiego, przerabianiu łazika (zdzieranie izolacji bo RTG za mocno grzeje, przekładanie akumulatora z drugiego łazika, dorabianie uchwytów na baterie słoneczne), testowaniu wszystkiego (trzy czy cztery próbne jazdy przed wyprawą po Pathfindera, każda coraz dłuższa i bardziej realistyczna) i w ogóle. Same wyprawy też zresztą dają Watneyowi w kość – np. podczas pierwszej z trudem wytrzymuje ciasnotę, więc przed drugą wymyśla, że będzie sobie na noc pompować namiot, żeby przynajmniej spać w ludzkich warunkach, a nie na siedzeniu. A w filmie cała zabawa ogranicza się do wykopania RTG, reszta co najwyżej pokazana w kilka sekund (jak wiercenie dziur w dachu łazika, żeby zwiększyć jego pojemność – w książce to była robota na pół rozdziału), a sama jazda wydaje się lekka, łatwa i przyjemna.
Tak więc jednak bym radził przeczytać książkę – różnica jest naprawdę ogromna.
Oglądałem film, czytałem książkę (w oryginale, a co, pochwalę się!). Obydwa są moim zdaniem świetne, o ile tylko potraktujemy każde w swojej własnej kategorii. Generalnie książka to taki trochę „Młody Technik” w wersji marsjańskiej, a film – całkiem fajna przygodówka. No dobra. Gdybym miał – z pistoletem przy czole – wybierać między filmem a książką, wybrałbym książkę, ze względu na większą ilość szczegółów oraz ponieważ wolę książki od filmów ;) A tu moja recenzja książki: https://xpil.eu/VKdeE oraz filmu: https://xpil.eu/3vElZ