Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane w 2013 #2

Dodane: 26 stycznia 2014, w kategorii: Literatura

W dzisiejszym odcinku:

  • Dziedzictwo (Philip Roth)
  • Rewolucja w imię Allacha (Wojciech Giełżyński)
  • Bezsilni tego świata (Borys Strugacki)
  • Wolna kultura (Lawrence Lessig)
  • Ciekawe czasy (Terry Pratchett)

Dziedzictwo (Philip Roth)

okładka (Czytelnik)

Autobiograficzna historia ostatnich miesięcy życia ojca autora – czyli zapewne łzawa opowieść o przemijaniu, rodzinie, miłości i tak dalej, prawda? Nie, nic z tych rzeczy. Roth nie byłby sobą, gdyby napisał coś niekontrowersyjnego. Opowieść nie jest zatem łzawa, niewiele w niej mowy o miłości i tak dalej, a ojciec nie dostał tu od syna żadnej taryfy ulgowej. Przeciwnie, autor bezlitośnie wywleka na światło dzienne różne jego wady i przywary, relacjonuje niechlubne zachowania (których nie brakowało), nie cofa się nawet przed opisywaniem wywołanych przez starość i chorobę problemów fizjologicznych i upokarzających sytuacji z nimi związanych…

I tu pojawia się pewien problem: nie wydaje mi się, żeby śp. Herman Roth życzył sobie, by cały świat mógł czytać o przebiegu jego choroby, wstydliwych problemach, upokorzeniach i agonii. Nie sądzę zresztą, by syn go o to pytał, lub chociaż rozmawiał z nim o zamiarze opisania jego śmierci (o ile w ogóle miał już wówczas taki zamiar). Treść książki jest więc – oględnie mówiąc – mocno wątpliwa z etycznego punktu widzenia, tym bardziej, że nie chodzi tu o człowieka zmarłego pół wieku temu, którego nikt poza autorem już nie pamięta, tylko o posiadacza licznej rodziny i znajomych. A trzeba jeszcze raz podkreślić, że autor pozwala sobie na naprawdę dużo – zwłaszcza w jednej mocnej scenie, na zakończenie której wyznaje nam, co uważa za swoje tytułowe dziedzictwo. Oczywiście metaforycznie i tak dalej, ale jakiś niesmak pozostaje.

Zarazem jednak nie można zaprzeczyć, że jest to świetnie napisana, głęboka i mądra książka, doskonale oddająca zarówno tragizm sytuacji, jak i jej przyziemny wymiar, zarówno grozę nadchodzącej śmierci, jak i prozę trwającego życia. Gdyby to była fikcja literacka, niewątpliwie należałoby pochwalić autora za jej realizm i siłę oddziaływania. Można się wprawdzie zastanawiać, czy bez świadomości, że mowa o autentycznych wydarzeniach, ta siła oddziaływania byłaby równie duża, ale tego już się oczywiście nie da sprawdzić. Niezależnie od tego – i niezależnie od zastrzeżeń z poprzedniego akapitu – lektura powinna każdemu zapaść w pamięć.

Ocena: 5-

Inne tego autora: Oszustwo, Nasza klika


Rewolucja w imię Allacha (Wojciech Giełżyński)

okładka (Książka i Wiedza)

Nie, to nie jest żadna islamistyczna broszurka, tylko reportaż „na gorąco” z rewolucji w Iranie. Rewolucji, która przeszła do historii jako islamska, ale w rzeczywistości nie całkiem taka była – front oporu przeciw rządom szacha miał wprawdzie twarz Chomeiniego, ale tworzyły go liczne nurty i ugrupowania o najróżniejszych poglądach, od fundamentalistów religijnych aż po komunistów. Jedną z ważniejszych frakcji był lewicowy Ruch Mudżahedinów Ludowych, którzy walczyli o państwo świeckie i demokratyczne (inna sprawa, czy z tą demokracją byli całkiem szczerzy), czyli przeciwieństwo tego, co zaczęło powstawać po rewolucji. Nie mieli jednak ani dość sił, by wygrać z islamistami, ani lidera, który mógłby rywalizować z Chomeinim – a ten ostatni okazał się nie tylko wielkim autorytetem religijnym, ale też sprawnym i bezwzględnym politykiem, który szybko zmarginalizował wszystkie nurty poza swoim własnym.

Ale tu już wybiegłem trochę w przyszłość, o której w książce nie mogło być mowy, skoro w momencie jej powstawania (wiosna 1979) nowy porządek dopiero zaczynał się kształtować i wcale nie było pewne, czyje będzie ostatecznie na wierzchu. Jak to zwykle po rewolucjach, w kraju panowała anarchia i bezhołowie, a rewolucjoniści zażarcie dyskutowali o kształcie nowego ustroju – siłę argumentów nierzadko zastępując argumentem siły, bo rewolucja nie była bezkrwawa (bardzo delikatnie rzecz ujmując) i żadnej z frakcji nie brakowało broni, a tym bardziej chęci do jej użycia w imię swoich ideałów, jakiekolwiek by one nie były.

Jak do tej całej sytuacji doszło? O tym właśnie jest ta książka. Z racji gatunku i tematu nie sposób uciec od porównań z „Szachinszachem” Kapuścińskiego, tym bardziej, że sam Kapuściński jest tu kilkakrotnie wspominany – wraz z Giełżyńskim bowiem obserwował rewolucję na żywo w Teheranie i pojawiają się tu wspomnienia o wspólnych przejściach. Ich książki stanowią dla siebie nie tyle konkurencję, co uzupełniają się wzajemnie (Kapuściński pisał przede wszystkim o reżimie szacha, podczas gdy Giełżyński skoncentrował się na okolicznościach jego upadku), gdybym jednak miał między nimi wybierać, wskazałbym na „Rewolucję…”, jako pozycję bardziej konkretną, pozwalającą się dużo więcej dowiedzieć o temacie, niż „Szachinszach”, który stawiał bardziej na oddanie nastrojów ówczesnego Iranu niż przybliżenie czytelnikowi szczegółów.

Ale oczywiście najlepiej przeczytać jedno i drugie:-).

Ocena: 4+


Wolna kultura (Lawrence Lessig)

okładka

W czasach, w których bracia Wright skonstruowali samolot, amerykańskie prawo stanowiło, że właściciel ziemi posiada na własność nie tylko jej powierzchnię, ale także cały obszar znajdujący się poniżej, aż do jądra ziemi, i całą przestrzeń nad nią, ciągnącą się „w górę, w nieskończoność”. Przez lata uczeni zastanawiali się, jak najlepiej interpretować ideę praw do ziemi rozpościerających się aż do niebios. Czy to oznaczało posiadanie na własność gwiazd? Czy można karać przelatujące gęsi za ich celowe i regularne wkraczanie na cudzy teren?
Wraz z pojawieniem się samolotów ta doktryna amerykańskiego prawa – głęboko zakorzeniona w podstawach naszej tradycji i uznawana w przeszłości przez najznakomitszych teoretyków prawa, zaczęła mieć znaczenie. Jeśli moje ziemie sięgają nieba, to co się dzieje, gdy samoloty linii lotniczych United przelatują nad moim polem? Czy mam prawo im tego zakazać? Czy wolno mi zawrzeć wyłączną umowę z Delta Airlines? Czy można zorganizować aukcję, aby ustalić, ile to prawo jest w rzeczywistości warte?

Ten fragment wprowadzenia dobrze pokazuje, do jakich absurdów może dojść, gdy prawo nie nadąża za technologią – a nadążać nie jest w stanie, bo technologia nie informuje zawczasu o swoim rozwoju, a tym bardziej o jego konsekwencjach. Zwykle więc trzeba dopiero post factum dostosowywać prawo do nowej sytuacji, której dawni ustawodawcy nie byli w stanie przewidzieć. Prawa związane z własnością doświadczyły tego problemu szczególnie mocno, ale nie z powodu samolotów (z tymi poszło gładko – amerykański Sąd Najwyższy wydał wyrok zgodny ze zdrowym rozsądkiem i sprawa na tym się skończyła), tylko komputerów. Sytuacja, w której rozwój technologii pozwolił kopiować książki, filmy czy muzykę przy praktycznie zerowych kosztach i praktycznie bez ograniczeń, oczywiście nie została wcześniej przewidziana przez żadne prawo, więc siłą inercji praktycznie na całym świecie zaczęto stosować w tej kwestii przepisy stworzone dla dzieł kultury zapisanych na tradycyjnych nośnikach, zrównując np. skopiowanie filmu z jego kradzieżą.

A np. w USA nawet nie zrównując, tylko karząc za to pierwsze dużo surowiej niż za to drugie. Autor szeroko się rozwodzi nad absurdami amerykańskiego prawa autorskiego, pisanego pod dyktando lobbystów z wielkich korporacji medialnych, więc i siłą rzeczy głównie pod kątem ochrony ich interesów. A co z interesem społecznym? Cóż, społeczeństwo najwyraźniej nie ma tak dobrych lobbystów. Prawa autorskie są więc chronione nieporównanie silniej niż kiedykolwiek w historii, a zakres tej ochrony coraz bardziej szkodzi kulturze, która zawsze opierała się na zapożyczeniach, przetwarzaniu i łączeniu motywów – tymczasem dziś dochodzi do sytuacji, gdy np. twórcy filmu dokumentalnego muszą retuszować obraz, bo w kadrze przez kilka sekund było widać telewizor z włączonymi „Simpsonami” (za co ich producent puściłby twórców z torbami), a nastolatek za udostępnienie piosenki koledze może być zmuszony do wypłacenia jej producentom odszkodowania liczonego w tysiącach dolarów…

A to tylko wierzchołek góry lodowej – cała historia ochrony praw autorskich, szczegółowo tu opisana, pokazuje wyraźny trend w stronę coraz większej paranoi i oderwania od rzeczywistości, przy uwzględnianiu interesów tylko jednej strony. Bardzo pesymistyczny obraz, ale warto go poznać (zwłaszcza, że książka jest dostępna za darmo, np. tutaj), by lepiej wiedzieć, na czym stoimy i jak doszliśmy do obecnej sytuacji. Być może ułatwi to znalezienie sposobu, by z niej wyjść…

Ocena: 4+


Bezsilni tego świata (Borys Strugacki)

okładka (Amber)

Bracia Strugaccy byli niewątpliwym fenomenem, choćby tylko z tego powodu, że tworzyli jako bracia, co w beletrystyce zdarza się niezmiernie rzadko – oprócz braci Grimm nie przychodzi mi do głowy żaden inny taki przypadek. Bracia Grimm jednak pisali w duecie głównie baśnie (zwykle krótkie i oparte na motywach z kultury ludowej, a nie wymyślane od zera) i prace naukowe, natomiast Strugaccy – same powieści z prawdziwego zdarzenia, gdzie trzeba było wspólnie wymyślić fabułę, bohaterów, przesłanie, no i jakoś to wszystko przenieść na papier. Praca zespołowa w twórczości artystycznej rzadko się sprawdza (nie bez powodu określenie „design by commitee” to synonim totalnej porażki), ale Strugackim udawała się przez dekady tak doskonale, że żadnemu nawet do głowy nie przyszło, by dla odmiany napisać coś samodzielnie.

Kiedy zatem Arkadij umarł, wiele wskazywało na to, że i Borys już niczego nie napisze – i faktycznie, dwie powieści przez ostatnie dwadzieścia lat życia to prawie nic, skoro razem z bratem tworzył niemalże jedną rocznie, ale „prawie” robi dużą różnicę. „Bezsilni tego świata”, druga i ostatnia z nich, opowiada o grupie ludzi połączonych udziałem przed wieloma laty w bliżej nieokreślonym eksperymencie (prawdopodobnie wojskowym, ale wzmianki są serwowane zbyt skąpo, żeby stwierdzić coś więcej), w wyniku którego zdobyli różne nadludzkie zdolności. Jeden potrafi przyzywać owady, inny przewiduje przyszłość, inny bezbłędnie rozpoznaje kłamstwa, jeszcze inny wykrywa w dzieciach potencjalne talenty…

Wydawałoby się zatem, że kiedy jeden z nich wpadnie w tarapaty, pozostali będą w stanie mu pomóc – ale w tym celu trzeba by się umieć dogadać i przedsięwziąć jakieś wspólne działania, a o to ciężko, kiedy towarzystwo woli się napić i pogadać o życiu. Poza tym cóż po tych tajemniczych mocach, jeśli nawet one nie mogą wytrącić biegu wydarzeń z ustalonych kolein. Niewesołe te wnioski przypominają trochę „Strażników” Alana Moore’a, ale w żadnym razie nie oznacza to jakiegoś większego podobieństwa między tymi tytułami – poza ogólnym przesłaniem różni je prawie wszystko.

Skoro Strugaccy zasłynęli działaniem w duecie, można by się obawiać, że powieść napisana tylko przez jednego z nich będzie już w jakiś sposób niepełna – ale nic bardziej mylnego, „Bezsilni tego świata” w żaden sposób nie odstają od standardu braci (powiedziałbym nawet, że to jedna z lepszych ich powieści), brakuje w sposób oczywisty tylko jednego z imion na okładce. W sumie nic dziwnego – nie byliby w stanie tak długo tworzyć razem, gdyby nie myśleli (i pisali) podobnie.

Ocena: 5-


Ciekawe czasy (Terry Pratchett)

okładka (Prószyński i S-ka)

– Chyba dzisiaj sobie sprzyjam – stwierdził Los.
Wiele rzeczy działo się na Niewidzialnym Uniwersytecie. Niestety, nauczanie musiało być jedną z nich. Grono profesorskie już dawno uwzględniło ten fakt i opracowało wiele sposobów unikania go. Ale było to całkiem uczciwe, ponieważ – trzeba szczerze przyznać – podobnie postępowali studenci.
Świat miał zbyt wielu bohaterów i na pewno nie potrzebuje następnego. Miał za to tylko jednego Rincewinda, więc Rincewind był światu winien utrzymywanie tego jedynego przy życiu jak najdłużej.
– Uznany za zabitego w Skundzie.
– Uznany?
– Wiesz, znaleźli tylko jego głowę.

Co tu dużo mówić – kto przeczytał kilkanaście Światów Dysku, ten jakby przeczytał wszystkie. I tym razem także zaskoczenia nie będzie – wiadomo, że jak jest Rincewind, to zaraz się znajdą ludzie (ew. bogowie, trolle, dżiny, demony, czy przedstawiciele jeszcze innego inteligentnego gatunku), którzy będą chcieli zrobić mu krzywdę, Rincewind niezmiennie będzie działać w myśl zasady, że nie zrobią mu tej krzywdy, dopóki go nie dogonią, a scenarzysta niezmiennie będzie go w odpowiedzi wrzucać z deszczu pod rynnę. No ale wiadomo, że nie fabuła stanowi o popularności tego cyklu, tylko dowcipna narracja – jakkolwiek dowcip trochę się już autorowi zużył i już tylko momentami śmieszy tak jak kiedyś (a może to raczej ja się zestarzałem?), choć warto odnotować, że to bodaj pierwszy w historii ŚD, w którym akcja toczy się (częściowo, ale jednak) w Ankh-Morpork i nie ma ani jednej wzmianki o czystości tamtejszej rzeki. Zawsze to jakaś nowość.

Poza tym dowiadujemy się, że cały czas byliśmy okłamywani. Z licznych (również odnarratorskich) wzmianek o Imperium Agatejskim w poprzednich tomach wynikało, że to taki światodyskowy odpowiednik Japonii, dużo bogatszy i bardziej rozwinięty niż Ankh-Morpork, a w „Ciekawych czasach” okazuje się, że to raczej odpowiednik feudalnych Chin w przededniu rewolucji, gdzie bieda i zacofanie aż piszczy. Ładnie to tak oszukiwać czytelników?

Ocena: 4

Inne tego autora: Muzyka duszy


Komentarze

Podobne wpisy