Wybuch kolejnej afery wokół lekarskiego sumienia, to dobra okazja, żeby rozprawić się z tematem nieszczęsnej klauzuli raz a dobrze. Okazja tym lepsza, że sumienie obróciło się tym razem przeciwko tym, którzy klauzulę najgorliwiej promują, więc można liczyć (bez większych złudzeń, ale jednak) na chwilę otrzeźwienia z ich strony. Kujmy więc żelazo, póki gorące.
O tym, że klauzula sumienia to zło, już kiedyś pisałem, a rozwój wydarzeń przez kilka lat, jakie od tamtej pory upłynęły, tylko mnie utwierdził w tym przekonaniu. Stanowisko, które wówczas wydawało mi się dość radykalne („jeśli sumienie koliduje ci z obowiązkami zawodowymi, to zmień zawód i nie zawracaj głowy”), dziś uważam za jedynie sensowne – każde inne prowadzi nas prostą drogą do absurdu, zwłaszcza w kraju takim jak Polska, i bez tego borykającym się z ekspansywną religią.
Żeby jednak nie było niedomówień: nie chodzi mi o klauzulę sumienia jako zasadę, tylko o sposób jej stosowania w dzisiejszej Polsce. Istnieją bowiem dwa przypadki, w których takie rozwiązanie jest faktycznie uzasadnione.
Po pierwsze, sytuacja odgórnego przymusu, np. pobór do wojska – konflikt między sumieniem a prawem jest tu w sposób oczywisty niezawiniony przez obywatela, więc państwo musi zapewnić możliwość jego uniknięcia (co i zresztą słusznie robiło, dopóki pobór miał miejsce); po drugie, zmiana prawa, poszerzająca dotychczasowy zakres obowiązków: np. gdyby Polska wprowadziła małżeństwa homoseksualne, przeciwni takim związkom urzędnicy w USC mogliby zasadnie argumentować, że za ich dylemat odpowiada państwo, bo gdy wybierali zawód, takiego prawa nie było i nie mogli przewidzieć, że kiedyś zostanie przyjęte – klauzula sumienia mogłaby więc być rozsądnym rozwiązaniem problemu (oczywiście obowiązująca tylko w jakimś okresie przejściowym – nowo przyjmowani urzędnicy już by nie mogli mówić, że nie wiedzieli, na co się piszą).
Innych przypadków, które by uzasadniały stosowanie tego typu przepisów, nie widzę. Zawodu ginekologa, farmaceuty, czy kto tam jeszcze domaga się specjalnych klauzul, nie wykonuje się przymusowo (wręcz przeciwnie – trzeba przebrnąć przez ciężkie studia, żeby uzyskać prawo do jego wykonywania), a zakres obowiązków jest powszechnie znany i zasadniczo niezmienny od dekad – kto zatem popada tam w konflikt sumienia, popada weń tylko i wyłącznie na własne życzenie, z własnej, nieprzymuszonej woli, a nawet z własnej inicjatywy. Oczekiwanie od państwa jego rozwiązania trzeba więc uznać za niedorzeczne.
Niezależnie jednak od zakresu, sam sposób stosowania klauzuli sumienia również mamy patologiczny – co najlepiej widać, gdy się go zestawi z niegdysiejszą klauzulą dla poborowych. Po pierwsze, jeśli ktoś chciał uniknąć służby wojskowej, musiał oficjalnie udowodnić, że faktycznie jest świadkiem Jehowy czy pacyfistą, co mocno ograniczało pole do nadużyć. Po drugie, sprawę załatwiało się na etapie poboru, a nie już w koszarach czy w trakcie działań wojennych, więc ani wojsko jako takie, ani żołnierze nie ponosili żadnych kosztów z tego powodu – nie było możliwości, że ktoś przed bitwą nagle oznajmi, że sumienie nie pozwala mu strzelać, więc reszta oddziału musi sobie poradzić bez jego pomocy.
Klauzula dla ginekologów pod oboma tymi względami zawodzi: lekarz, który chce z niej skorzystać, nie musi udowadniać niczego, może nawet być zagorzałym działaczem pro-choice; nie musi także nijak się deklarować z góry ani być choćby minimalnie konsekwentny w swych poglądach – jeśli zechce korzystać z klauzuli w dni parzyste, a skrobać bez zahamowań w nieparzyste, bo taką ma fantazję, nic nie stoi na przeszkodzie. A koszty tej zabawy ponoszą niewinne pacjentki, którym lekarz teoretycznie musi dać namiary na kogoś z łagodniejszym sumieniem, ale przepis ten jest martwy – poza tym podważa on sens samej klauzuli, bo obowiązek wskazania kogoś, kto przeprowadzi aborcję (czyli de facto udzielenia pomocy w jej przeprowadzeniu), nadal dla niektórych stanowi problem moralny. Wilk głodny i owca w kawałkach.
Nawet jeśli się upierać przy utrzymaniu tej klauzuli, każdy się chyba zgodzi, że minimum zdrowego rozsądku to rozwiązanie sprawy w taki sposób, żeby nie dopuszczać do nadużyć (np. wymagając od lekarzy wiążącej deklaracji na piśmie, w jakich przypadkach będą aborcję przeprowadzać, a w jakich nie – i nie pozwalając, żeby lekarz miał inne sumienie w szpitalu niż w prywatnym gabinecie, co obecnie jest normą) oraz nie przerzucać kosztów na pacjentki (np. upubliczniając deklaracje z poprzedniego nawiasu, żeby znalezienie właściwego lekarza nie stanowiło problemu). Obecnie, jako się rzekło, nawet tego nie ma.
A wszystko dlatego, że gdy na w latach 90-tych toczył się spór o zakaz aborcji, ktoś niefrasobliwie włączył do ustawy o zawodzie lekarza niewinnie brzmiący zapis: „Lekarz może powstrzymać się od wykonywania świadczeń medycznych niezgodnych z jego sumieniem, (…) z tym że ma obowiązek wskazać realne możliwości uzyskania tego świadczenia u innego lekarza lub w podmiocie leczniczym oraz uzasadnić i odnotować ten fakt w dokumentacji medycznej” – nie zadając sobie trudu jego doprecyzowania ani jakiegokolwiek zabezpieczenia przed nadużyciami (dość powiedzieć, że w ustawie nie ma ani słowa o sankcjach za jego złamanie). W efekcie interpretacja tego zdania zaczęła być rozciągana do granic absurdu, czego efekty właśnie obserwujemy.
Trudno o lepszy dowód, że patologie trzeba niszczyć w – nomen omen – zarodku.
Komentarze
Sam wskazałeś, czemu usunięcie jej by podpadało: przy zmianie prawa wypadałoby też poczekać na zmianę kadry. Co w praktyce nie zmieniłoby nic, bo następna partia pewnie by zmieniła prawo w pierwszym miesiącu sejmu.
Ale w pełni się zgadzam z wymogiem deklaracji z góry. Nie widzę też powodu, dla którego ktoś wykonujący niepełny zakres obowiązków miałby otrzymywać pełne wynagrodzenie.
Ano, daleko nam do prawdziwej demokracji…
Są za i przeciw… Problem jest głębszy niż się wydaje
Pamiętam, jak dowiedziałam się o tym, że farmaceuci też zaczęli stosować klauzulę sumienia i w niektórych aptekach niemożliwy był (pewnie jest nadal) zakup tabletek antykoncepcyjnych.
Tak się składa, że jedna z moich koleżanek przyjmowała takie tabletki ze względów zdrowotnych. Zaczęła miesiączkować co dwa tygodnie i zapisał je jej lekarz. Dziewczyna jest wierząca i praktykująca, nie uznaje antykoncepcji, ale po prostu leczyła się tymi tabletkami i nie tłumaczyła w okienku w aptece w jakim celu je kupuje. Można sobie łatwo wyobrazić, że jakiś farmaceuta może odmówić takiej pacjentce zrealizowania recepty, bo uzna, że ona się niemoralnie prowadza. Można też sobie wyobrazić, że ten sam farmaceuta bez żadnego problemu sprzeda innemu klientowi 10 opakowań innych leków bez recepty, a ten klient pójdzie z nimi do domu, łyknie wszystkie na raz i umrze. Albo np. wykorzysta je do produkcji mikstury, którą otruje teściową – słowem, wykorzysta je w sposób niezgodny z moralnością chrześcijańską. W tym kontekście klauzula sumienia dla farmaceutów to absurd, a przecież po farmaceutach w kolejce do korzystania z klauzuli sumienia ustawili się również nauczyciele, np. historycy, którzy chcieli się na nią powoływać wtedy, kiedy natrafiliby w podręcznikach dla uczniów lub programie nauczania na fakty, które ich osobiście nie przekonują.
Według mnie rozwiązanie tej kwestii jest tylko jedno. Osoba powołująca się na klauzulę sumienia powinna móc przedstawić swoje racje, przedstawić alternatywne wyjście wobec tego, którego chce pacjent i zostawić decyzję do podjęcia pacjentowi. Jeżeli ciężarna kobieta dowie się od lekarza, że są inne rozwiązania niż aborcja, że dziecko można oddać do adopcji, że są ośrodki, w których może otrzymać pomoc, rozmowę z psychologiem itd., a ona nadal będzie chciała tylko aborcji, to znaczy, że już zdecydowała. Nie waha się, nie chce alternatyw. W takiej sytuacji nie ma mowy o współodpowiedzialności lekarza za zabicie dziecka. W takiej sytuacji lekarz powinien zabieg przeprowadzić i nie powinien mieć sobie absolutnie nic do zarzucenia.
Z drugiej strony, ciekawe jest to, że taki lekarz może nie mieć sumienia wykonać aborcji zupełnie obcej osobie, która przychodzi do niego z ulicy i prosi o taki zabieg, a ma sumienie nie zareagować w ogóle na inne zło, które się wokół niego dzieje, choć mógłby mieć wpływ na czyjeś życie i/lub zdrowie. Nie mówię, że zawsze tak jest i nie chcę popadać z jednej skrajności w drugą, ale wydaje mi się, że często jest tak, że jak osoba walcząca z lobby proaborcyjnym widzi np. nastolatka z papierosem to myśli sobie: „co ja się będę wtrącał, od wychowywania są rodzice”, mówi: „pobili dziewczynę na imprezie? No przecież każdy wie, że do tego klubu chodzą sami menele, sama się prosiła”. Widzi bezdomnego na ulicy: „chyba tutaj zamarznie… No, ale cóż – są schroniska, gdyby nie chciał, toby tutaj nie leżał. Widocznie chce tu być”.
Także kończąc – dla mnie jedyne wyjście z sytuacji jest takie, że trzeba informować, edukować, pomagać każdemu, kto tej pomocy potrzebuje i jest gotowy ją przyjąć. A jeśli druga strona jest zdecydowana iść inną ścieżką niż my byśmy poszli, to trzeba jej na to pozwolić i koniec.