Cichy Fragles

skocz do treści

Lapidarium powyborcze

Dodane: 14 lipca 2020, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

Jedną z przyczyn, dla których hejtuję system prezydencki, jest przebieg wyborów na stanowisko głowy państwa. Nie mówię już nawet o kampanii, tylko o samym głosowaniu.

Pierwsza tura to na ogół smętna formalność: lider sondaży nie ma szans na 50%, a wicelider cieszy się bezpieczną przewagą nad resztą stawki, więc druga tura jest pewna, jej skład takoż, a wszystko inne ma znaczenie wyłącznie psychologiczne (co nie znaczy, że zerowe, bo oczywiście psychologia odgrywa dużą rolę w polityce, ale jednak). Jedyne wyjątki od tej reguły mieliśmy w 1990, kiedy Tymiński sensacyjnie wyeliminował Mazowieckiego, i w 2000, kiedy Kwaśniewski przekroczył magiczne 50%, a za jego plecami Olechowski dość niespodziewanie wyprzedził Krzaklewskiego. We wszystkich pozostałych przypadkach pierwsza tura stanowiła tylko rozgrzewkę przed właściwym starciem.

Druga tura to z kolei nieodmiennie wybór między mniejszym złem i Cthulhu – chyba że ktoś ma szczęście być centrystą, dla którego obie strony są akceptowalne, ale po kilkunastu latach wojny polsko-polskiej to już gatunek bardzo rzadki. Reszcie pozostaje albo poprzeć tego ze swojej strony barykady, choćby i z zatkanym nosem, albo zostać w domu, zwiększając szanse na wygraną tego drugiego. W efekcie przestają się liczyć wszelkie subtelności, programy, hasła czy nawet nazwiska kandydatów – wybieramy stronę, nie człowieka.

***

W Polsce negatywny charakter głosowania jest jeszcze umacniany przez lokalną specyfikę: prezydent nie ma prawie żadnych istotnych uprawnień poza wetem, więc może się wykazać wyłącznie w destrukcji. Czyli tak naprawdę decydujemy głównie o tym, czy rząd ma mieć pełną swobodę działania, czy nie.

W tych wyborach na dodatek lista kandydatów prezentowała się wyjątkowo słabo i nieprzekonująco, skutkiem czego prawie wszyscy w mojej bańce – ze mną włącznie – na długo przed głosowaniem wyrobili sobie zgodny pogląd: w pierwszej turze Niewiem, a w drugiej Nieduda.

***

O zwycięzcy nie będę nic pisać, bo po co się denerwować. Jedyny plus, że to już prawdopodobnie jego ostatnia kadencja. Prawdopodobnie, bo w państwie beztrybia nie można już być niczego pewnym. Mogli sobie bezprawnie przełożyć termin wyborów, mogą równie bezprawnie zwiększyć limit kadencji albo co. Nie mamy pańskiej konstytucji i co nam pan zrobi?

***

Paradoks Trzaskowskiego: zrobił wszystko, żeby uzyskać jak najlepszy wynik – i nic, żeby wygrać.

Innymi słowy, sprawił się nadspodziewanie dobrze w zbieraniu poparcia i mobilizowaniu wyborców, ale popełnił strategiczny błąd, jakim było zbieranie tylko po swojej stronie barykady. Pierwsza tura pokazała wyraźnie, że bez choćby nadkruszenia elektoratu Dudy zwycięstwo będzie graniczyło z cudem – Dudzie wystarczyło pół Bosaka, szczypta Hołowni i okruchy od reszty, żeby uskładać 50%, podczas gdy Trzaskowski musiał przyciągnąć praktycznie wszystkich pozostałych, a przecież wiadomo, że w każdym elektoracie znajdzie się trochę takich, którzy drugą turę tak czy siak zignorują.

Trzaskowski jednak wniosków z tego nie wyciągnął i zamiast ruszyć z ofensywą, pozostał na swojej połowie: nie próbował przebić bańki, nie wymyślił niczego by przyciągnąć niezdecydowanych, nie wyprowadził żadnych poważnych ataków na Dudę, choć ten dawał mu takie prezenty jak ułaskawienie pedofila tuż po pierwszej turze – gdyby prezydent z Platformy zrobił coś takiego, stawiam każde pieniądze, że pisowcy nawet na pytanie o godzinę odpowiadaliby „a prezydent ułaskawił pedofila” – tymczasem Trzaskowski, cóż, nawet nie kojarzę, czy w ogóle zajął jakieś stanowisko w tej sprawie…

Symbolicznym podsumowaniem kampanii była podwójna debata, w której kandydaci zachowali między sobą bezpieczny odstęp trzystu kilometrów i każdy mówił przede wszystkim do swoich zwolenników – z tym że w przypadku Dudy było to racjonalne, bo jemu zależało tylko na unikaniu strat, natomiast Trzaskowski, zamiast pójść do TVP i spróbować rzutem na taśmę rozchybotać stolik, tą decyzją praktycznie przypieczętował swoją porażkę.

I to mnie nigdy nie przestanie zadziwiać – platformersi mają przecież jakichś PR-owców, lata doświadczenia w polityce i tak dalej, a mimo to nawet po kilku porażkach z rzędu ciągle nie pojmują rzeczy najzupełniej oczywistych, walących wręcz po oczach. Jeszcze trochę i uwierzę, że oni tak naprawdę wcale nie chcą wygrywać.

***

Co do Hołowni: jako celebryta i autor coachingowych książek o Bogu, nie miał co liczyć na mój głos w pierwszej turze, ale trzeba przyznać, że w kampanii systematycznie się rozkręcał i rozwijał, a pod koniec nawet zaczął zdradzać jakieś konkretniejsze poglądy niż „będę o tym rozmawiać”, więc kto wie, może jeszcze będą z niego ludzie. Większych sukcesów jego zapowiadanej partii jednak nie wróżę. Po pierwsze, do najbliższych wyborów mamy teraz ponad dwa lata – trudno mu będzie podtrzymać zainteresowanie mediów tak długo. W dodatku będą to wybory samorządowe, w których nie da się jechać na nazwisku lidera – trzeba mieć solidne struktury w terenie, których nie da się zbudować z dnia na dzień – a wynik na poziomie 1-2% może oznaczać koniec marzeń o pierwszej lidze.

Po drugie, już pięć lat temu zwracałem uwagę, że nad trzecim miejscem w wyborach ciąży jakieś fatum: ktokolwiek je zajmował, wkrótce potem bezpowrotnie wylatywał z wielkiej polityki, często nawet z polityki w ogóle (Mazowiecki w 1990, Kuroń w 1995, Krzaklewski w 2000, Lepper w 2005, Napieralski w 2010) – a w minionej kadencji do tej listy dołączył Kukiz, który po 2015 wprawdzie miał przejściowe sukcesy, ale potem partia mu się posypała i ostatecznie skończył jako przystawka PSL-u.

W ogóle zresztą wybory prezydenckie, wbrew stereotypowi, wcale się nie sprawdzają jako polityczna trampolina – przez trzy dekady nie znalazł się literalnie nikt, poza samymi zwycięzcami, kto by przekuł udany występ w tych wyborach na dalszą karierę polityczną. Tymiński zabłysnął tylko po to, żeby natychmiast zgasnąć; Olechowski wprawdzie przyczynił się do powstania Platformy, która niewątpliwie odniosła sukces, ale on sam został szybko wysiudany z zarządu i nigdy więcej niczego w polityce nie zdziałał; Korwin startował aż pięć razy z rzędu, niezmiennie pozostając marginesem (od 2.4% w pierwszym starcie do 3.2% w ostatnim); Lepper startował czterokrotnie, ale na scenę wskoczył nie po wyborach prezydenckich, tylko parlamentarnych w 2001; z kandydatów plantonowych żaden nie zaistniał potem w jakikolwiek sposób, a ich pierwszy start był prawie zawsze jedynym.

***

Kandydaci SLD na prezydenta po roku 2000:

Cimoszewicz – wycofał się;
Szmajdziński – zginął w katastrofie smoleńskiej;
Ogórek – spuśćmy zasłonę milczenia;
Biedroń – dostał jeszcze mniej procent niż Ogórek (choć przy wyższej frekwencji, więc w liczbach bezwzględnych więcej).

I oto okazuje się, że najlepszym kandydatem lewicy w XXI wieku był Napieralski, który wystartował w zastępstwie Szmajdzińskiego i zebrał dwa i pół raza więcej głosów niż Ogórek i Biedroń razem wzięci…

***

Dla odmiany Kosiniak-Kamysz jest pierwszym kandydatem PSL po roku 2000, który przekroczył 2%. Z tej perspektywy wyniki kandydatów lewicy nie wyglądają tak tragicznie, prawda?

***

Na koniec wielki nieobecny tej kampanii: koronawirus. Pamiętacie te czasy, kiedy podobno kończył się świat jaki znamy i nic już nie miało być takie samo? Chyba pamiętacie, bo to niespełna trzy miesiące temu. I oto, ile z tego zostało dzisiaj: maseczki i płyny dezynfekujące w sklepach. Naprawdę, w tym kraju mogłaby nastąpić apokalipsa zombie albo wojna atomowa, a i tak po miesiącu wrócilibyśmy jak gdyby nigdy nic do tradycyjnej politycznej nawalanki.

I równie tradycyjnie olewalibyśmy wszystko inne, co nam zaraz zacznie spadać na głowę. Niestety nie tylko na głowę państwa…


Komentarze

Skomentuj na Facebooku

Podobne wpisy