Rok 2020, pomimo wszystkich zawirowań, pozostał bez większego wpływu na moje statystyki czytelnicze: 56 książek (36 na czytniku) i 29 komiksów to mniej więcej tyle co w paru poprzednich latach. Jakość natomiast poszła wyraźnie w górę – o ile rok temu miałem lekki niedostatek tytułów godnych polecenia, o tyle tym razem jest ich aż nadto. Oby tak dalej!
Kolejność tradycyjnie chronologiczna:
Paper Girls
Tytułowe paper girls to rozwozicielki gazet – zawód dziś już prawdopodobnie wymarły, ale w latach 80-tych jeszcze popularny. Pewnej nocy (bo gazety rozwoziło się przed wschodem słońca) bohaterki natykają się na paru dziwnych gości i niechcący wdeptują w grubą awanturę. Zawiązanie akcji dość sztampowe, ale ciąg dalszy już nie – awantura wiąże się z podróżami w czasie, więc dziewczyny skaczą między epokami, spotykają same siebie w przyszłości, a fabuła stopniowo tworzy coraz większy supeł. Nie są to wprawdzie komplikacje na poziomie Dark, ale za to mamy dużo szybsze tempo akcji i więcej twistów fabularnych, więc nudzić się i tak nie można. Lekko mnie rozczarowało tylko zakończenie, oczekiwałem czegoś bardziej epickiego – ale i tak całość pozostaje wybitna.
Z powrotem na Ziemię
Książka o historii starożytnej, w założeniu mająca być polemiką z teoriami Ericha von Daenikena; w praktyce jest z tym różnie – jedni autorzy często i gęsto punktują jego błędy i manipulacje, dla innych to tylko blady pretekst do wykładu o dawnych cywilizacjach. Oba podejścia sprawdzają się jednak równie dobrze – wszyscy autorzy to wybitni fachowcy, którzy potrafią zarówno ciekawie pisać o rozwoju cywilizacji megalitycznych, Sumeru, Egiptu, Majów czy Inków, jak i celnie atakować Daenikena. Co prawda to drugie nie jest wielką sztuką, bo to potworny ignorant i angażowanie przeciw niemu specjalistów od starożytności to strzelanie z armaty do wróbla – trochę jakby grono astrofizyków próbowało serio dyskutować z teorią, że Księżyc jest zrobiony z sera. Natomiast sztukę ciekawego pisania o historii zdecydowanie należy docenić – nawet jeśli kogoś Daeniken ani trochę nie obchodzi, lektura na pewno nie będzie stratą czasu.
Factfulness (Hans Rosling)
Jak powszechnie wiadomo, świat jest paskudny, a w dodatku od tysięcy lat się stacza (wcześniej pewnie też się staczał, ale nie znano wtedy pisma, więc nie mamy pewności). Powszechne opinie często nie mają jednak oparcia w faktach – i tak też jest w tym przypadku. Autor na podstawie zarówno statystyk, jak i historii z własnego życia wziętych dowodzi, że świat jest znacznie lepszy niż myślimy (i w dodatku wcale się nie stacza, tylko wręcz przeciwnie), jak również tłumaczy, jakie błędy poznawcze sprawiają, że mylimy się tak poważnie. A tłumaczy to fantastycznie – zarówno inteligentnie i wnikliwie, jak i prosto, w sposób zrozumiały dla każdego jako tako rozgarniętego odbiorcy. Nie dajcie się zwieść okładce, sugerującej jakieś coachingowo-motywacyjne bajeczki – mamy tu do czynienia z naprawdę genialną książką naukową, którą każdy inteligentny człowiek musi obowiązkowo przeczytać. Polecam gorąco, najlepiej w tandemie z równie prześwietnymi „Pułapkami myślenia” Kahnemana, naświetlającymi problem z nieco innej strony.
Bracia Karamazow (Fiodor Dostojewski)
Wielka powieść, zarówno fizycznie (prawie tysiąc stron), jak i merytorycznie. Perypetie tytułowych braci dają autorowi wiele okazji do dyskusji i rozważań o religii, moralności, prawdzie, życiu, wszechświecie i całej reszcie – i żadna okazja nie została zmarnowana. Wręcz przeciwnie, prawie każdy dialog, choćby i błahy, zmienia się zaraz w wielką dysputę filozoficzną, ciągnącą się nieraz i dziesiątki stron – nawet jak na XIX-wieczne standardy jest to powieść nieprawdopodobnie przegadana. Ale co Dostojewski to Dostojewski, z głębią jego przemyśleń mało który intelektualista może się równać. Prawdziwym majstersztykiem jest kończący książkę proces, w którym obie strony dokonują cudów dedukcji i perswazji w zabiegach o udowodnienie bądź obalenie zarzutu morderstwa – aczkolwiek nie rozumiem, czemu autor z góry dał do zrozumienia, jakim wyrokiem proces się zakończy, pozbawiając czytelnika należytego suspensu. Tym niemniej, obok „Zbrodni i kary”, jest to niewątpliwie najwybitniejsze dzieło Dostojewskiego.
Przy okazji uwaga: biorąc się za ten tytuł, zwracajcie uwagę na nazwisko tłumacza! Na rynku funkcjonuje bowiem „tłumaczenie” Barbary Beaupre, które należy omijać szerokim łukiem – Beaupre, jako nawiedzona katoliczka, pominęła w przekładzie wszystko, co uznała za bezbożne, nieprzyzwoite, antypolskie lub z innych względów niesłuszne (w sumie prawie pół książki!), a resztę, dla zachowania spójności, radośnie pozmieniała na własną modłę (z finałem włącznie). Wynik końcowy ma niewiele wspólnego z oryginałem i sprzedawanie tego czegoś jako powieści Dostojewskiego powinno być kwalifikowane jako oszustwo i surowo karane – niestety niektóre wydawnictwa nadal to robią, za co życzę im wszystkiego najgorszego.
Pani Dobrego Znaku (Feliks W. Kres)
Czwarty tom cyklu szererskiego mocno różni się od poprzednich: wcześniej akcja toczyła się na obrzeżach państwa i społeczeństwa (wśród żołnierzy na pograniczu, piratów na morzach, awanturników w górach), więc o jego kulturze, obyczajach i mentalności dowiadywaliśmy się tylko tyle, ile narrator zechciał wyjaśnić. Tym razem natomiast przenosimy się na dwory szlacheckie (a nawet i cesarski), więc zamiast strzępków informacji dostajemy szeroką panoramę świata, dowiadując się niejednego o systemie rządów i stosunkach społecznych, mocno odmiennych od naszego świata i często trudnych do pojęcia.
Przykładowo, imperium w wielu kwestiach prezentuje się bardzo liberalnie i nowocześnie: pełne równouprawnienie płci, luźne obyczaje, rządy prawa, brak religii – zjawiska w pseudośredniowiecznych realiach trudne do wyobrażenia; zarazem jednak jest to system mocno hierarchiczny, z rodami szlacheckimi, z kultem dyscypliny i posłuszeństwa, ale jednocześnie panuje merytokracja i równość szans, nawet jeśli tylko formalna – w praktyce najbardziej demokratyczną instytucją okazuje się (o ironio) wojsko, bo tylko tam na serio nie ma znaczenia, skąd jesteś i ile masz inicjałów przed nazwiskiem. Wojsko jest też instytucją wyjątkowo potężną i wpływową, ale mimo to jakoś nie wydaje się pchać do rządzenia krajem. Co więcej, istnieje tu niewolnictwo, a władza pana nad niewolnikiem sięga tak daleko, że ten ostatni musi nawet popełnić samobójstwo, jeśli dostanie taki rozkaz – a mimo to relacje między jednymi i drugimi przez większość czasu wydają się nieledwie równoprawne, co najwyżej jak między szefem i podwładnym. Nie wiem, jak to wszystko może się spinać, ale autorowi udało się to całkiem nieźle uwiarygodnić.
Mamy też popisowe przedstawienie wojny – autor zna się na rzeczy jak mało kto i potrafi rozwodzić się przez wiele stron o uzbrojeniu, strategii, taktyce i psychologii pola walki, a wojna okazuje się zaskakująco chaotycznym przedsięwzięciem, gdzie niby po obu stronach mamy wyrafinowane plany, podchody, akty heroizmu i tak dalej, ale tak naprawdę o wyniku koniec końców decyduje to, która strona ma więcej szczęścia i popełnia mniej błędów. Niedomaga, jak zwykle u Kresa, tylko zakończenie, ale wszystko inne pozwala przymknąć oko na ten jeden minus.
Mistrz z Petersburga (J. M. Coetzee)
Powieść Coetzeego o Dostojewskim, to już dwa dobre powody, żeby przeczytać, ale bynajmniej nie jedyne. Rzecz się dzieje w 1859, kiedy Dostojewski (mieszkający wówczas w Niemczech) przyjeżdża do Petersburga na wiadomość o śmierci swojego pasierba, Pawła Isajewa. Na miejscu dowiaduje się o jego zaangażowaniu w antycarską konspirację dowodzoną przez Nieczajewa, jak również o niejasnych okolicznościach jego śmierci – oficjalnie samobójczej, ale policja sugeruje, że mógł za tym stać Nieczajew; ten z kolei oskarża o to samo policję…
Bohaterowie autentyczni, historia zmyślona: w rzeczywistości Isajew przeżył Dostojewskiego i nie miał żadnych związków z Nieczajewem, a dla ojczyma stanowił wieczne utrapienie jako obibok i utracjusz – w co zatem gra Coetzee? Cóż, tragiczna śmierć pasierba to idealny pretekst do zagłębienia się w duszę Dostojewskiego, jak również licznych odniesień do jego twórczości: sprawa domniemanego zabójstwa przez rewolucjonistów jest niemal żywcem wyjęta z „Biesów”, w opowiadaniu napisanym przez Pawła mamy scenę zamordowania niejakiego Karamzina, a o „Zbrodni i karze”, już wówczas napisanej, jawnie się wspomina w dialogach. Także sama powieść konsekwentnie utrzymana jest w duchu i stylu Dostojewskiego, z nieodzownymi sporami o Boga, moralność i rosyjską duszę, z długimi płomiennymi tyradami i tak dalej – choć niestety nie jest to cegła na kilkaset stron. „Niestety”, bo to powieść bezdyskusyjnie wybitna – jedno z najlepszych dzieł Coetzeego i majstersztyk pod każdym względem.
Kwantechizm (Andrzej Dragan)
Zbiór refleksji i historii o fizyce: teoria względności, mechanika kwantowa i tym podobne. Nie ma się jednak czego bać – książka jest napisana niezwykle lekkim stylem, z częstymi dawkami humoru, a niepojęte dla większości ludzi zjawiska opisuje tak plastycznie i intuicyjnie, że mogłaby je zrozumieć nawet małpa. Sam autor przy każdej okazji zresztą przypomina, że sami jesteśmy małpami – bezwłosymi i trochę sprytniejszymi od reszty, ale nadal z mózgiem bardziej przystosowanym do siedzenia na drzewie, niż zgłębiania tajemnic wszechświata. Mózg ten jednak można i należy rozwijać, na przykład czytając książki takie jak ta, którą polecam niezależnie od poziomu wiedzy o fizyce – prościej wyłożonej mechaniki kwantowej chyba nie da się znaleźć.
Coetzee. Przewodnik Krytyki Politycznej (Sławomir Masłoń)
Przewodniki Krytyki słyną z wysokiej jakości i nie inaczej jest tym razem – autor przeprowadził fantastyczną analizę twórczości Coetzeego książka po książce (niestety brakuje tu wielbionej przeze mnie „Elizabeth Costello”), wyciągając na światło dzienne ich drugie i trzecie dno, doszukując się znaczeń, których nawet nie podejrzewałem. Zwłaszcza interpretacja „Wieku żelaza” zbiła mnie z tropu – okazało się, że dałem się tam omotać narratorce i w ogóle nie zrozumiałem, co naprawdę było grane. Tym bardziej więc teraz cenię Coetzeego – zarówno za to, że potrafi tworzyć tak głębokie dzieła (wywody Masłonia o poszczególnych powieściach mają nawet po kilkadziesiąt stron, a i tak niektóre kwestie pozostawił nietknięte), jak i za to, że można się nimi zachwycać nawet rozumiejąc je zaledwie powierzchownie. Nie muszę więc chyba dodawać, że dla fanów Coetzeego jest to lektura bezdyskusyjnie obowiązkowa.
Wydech (Ted Chiang)
Zbiór opowiadań jednego z czołowych twórców hard SF – fanom gatunku nie trzeba rekomendować, pozostałych może zachęci informacja, że bodaj żaden z tekstów nie wymaga ponadprzeciętnej wiedzy naukowej ani zdolności do chwytania konceptów autora w lot, jak to bywa u Dukaja czy Egana. Jest natomiast masa interesujących pomysłów i sprytnie rozegranych fabuł – Egan może nie wykazuje aż takich zdolności patrzenia dalej i głębiej na konsekwencje postępów technologii, jak Lem czy Dukaj, ale perfekcyjnie opanował sztukę przekuwania idei na ciekawe historie; prawie nie zdarza mu się sprowadzać opowiadania do prostej prezentacji pomysłu w działaniu, jak to często bywa u fantastów. Jedyne, co mu można zarzucić, to że za mało pisze – z grubsza jedno opowiadanie rocznie, skutkiem czego to dopiero drugi jego zbiór w trzydziestoletniej karierze. Ale cóż, lepiej stawiać na jakość, niż na ilość.
Z mniej doskonałych, ale nadal godnych uwagi:
Po piśmie (Jacek Dukaj) – jak Dukaj pisze esej, to można oczekiwać, że będzie grubo – ale okazuje się, że niekoniecznie, momentami bardziej z tego poemat niż esej. Główna jego teza brzmi następująco: po erach komunikacji za pomocą słowa, a następnie pisma, nadchodzi trzecia era – era bezpośredniego transferu przeżyć. Rozwój technologii czyni bowiem pismo coraz mniej potrzebnym, prowadzi do wypierania książek na rzecz przekazów audiowizualnych i tak dalej, czego końcowym efektem będzie porzucenie znanych nam form komunikacji na rzecz wymiany przeżyć w wirtualnej rzeczywistości. Wiele mógłbym tej prognozie zarzucić, niemniej argumenty autora warto poznać.
Tu i teraz (Paul Auster i J. M. Coetzee) – korespondencja dwóch wybitnych pisarzy i nie mniej wybitnych intelektualistów nie może nie być interesująca – i faktycznie, książka wciąga jak chodzenie po bagnach. Obaj autorzy mają wiele ciekawego do powiedzenia na dowolny temat: czy to sport, czy ekonomia, czy polityka, starość, film, czy oczywiście literatura.
Fikcje (Jorge Luis Borges) – zbiór tekstów na różne nieoczywiste sposoby odnoszących się do tytułowej fikcyjności: recenzje nieistniejących książek, opowieści o nieistniejących światach, o próbie stworzenia samego siebie, o próbie napisania jeszcze raz „Don Kichota” identycznego z oryginalnym, wreszcie najsłynniejsza w dorobku autora „Biblioteka Babel”, traktująca o bibliotece mieszczącej wszystkie możliwe książki świata.
Niepokoje wychowanka Torlessa (Robert Musil) – szkoła z internatem to zwykle kuźnia socjopatów i nie inaczej jest w tym przypadku: tytułowy Torless chlubi się wprawdzie twardym kręgosłupem moralnym, jego zasady zostają jednak wystawione na ciężką próbę, gdy jeden z kolegów dopuszcza się kradzieży, a inni postanawiają ukarać go na własną rękę – co przeradza się w systematyczne dręczenie i wykorzystywanie, a w głównym bohaterze budzi uczucia, do których wolałby się nie przyznawać. Literatura ciekawa, niepokojąca i każąca sięgnąć po kolejne książki tego autora.
Turcja: obłęd i melancholia (Ece Temelkuran) – esej o historii, kulturze i polityce Turcji, ze szczególnym uwzględnieniem rządów Erdogana, których autokratyczny i przemocowy charakter okazuje się wynikać z niuansów tureckiej duszy i powikłań tamtejszej polityki. Esej tyleż wciągający i świetnie napisany, co przerażający – zwłaszcza w Polsce, która od kilku lat idzie drogą podobną do tureckiej – a dopiero po tej książce widać, jak bardzo podobną, choć w porównaniu z Turcją jesteśmy ciągle w blokach startowych.
Poklatkowa rewolucja (Peter Watts) – wyprawa międzygwiezdna zarządzana przez komputer pokładowy, który wedle własnego uznania i bez możliwości apelacji dysponuje żywymi załogantami – co po milionach lat (spędzanych wprawdzie głównie w hibernacji, więc nadal żyją ludzie pamiętający początek misji) zaczyna niektórym przeszkadzać. Motyw niby ogrywany w SF wielokrotnie, ale w wykonaniu Wattsa to oczywiście inna jakość.
Pilot wojenny (Antoine de Saint-Exupery) – historia lotu zwiadowczego nad północną Francją podczas kampanii w 1940, który staje się dla autora (zarazem głównego bohatera) okazją do długich rozważań o absurdzie wojny (wywołujących silne skojarzenia z prozą Remarque’a – nawet niektóre frazy i porównania jakby podobne), z których przechodzi on do kwestii powinności jednostki wobec społeczeństwa, a potem do apologii humanizmu jako najszlachetniejszego systemu wartości, jaki człowiek zdołał stworzyć.
Promethea (Alan Moore) – miks komiksu superbohaterskiego z mitologią, filozofią i ezoteryką. Mieszanka, jak zwykle u tego autora, wybuchowa, oryginalna i głęboka – problem tylko w tym, że im dalej w las, tym więcej udziwniania, co w pewnym momencie staje się niestrawne. Pierwszy tom jest bezdyskusyjnie wybitny, drugi nadal dobry, trzeci już męczący – całość mogę podsumować tak jak kiedyś „Sandman: Uwertura”: przerost formy nad treścią, ale jakże to piękna i bogata forma…
Rozczarowanie roku to natomiast Imperium chmur (Jacek Dukaj) – sam pomysł na fabułę świetny (Wokulski zrealizował marzenie Geista o metalu lżejszym od powietrza i sprezentował odkrycie Japończykom w zamian za spuszczenie łomotu Rosji, żeby Polska mogła odzyskać niepodległość), ale realizacja zupełnie do mnie nie trafiła: dużo ważniejszy od fabuły jest tu wysmakowany język, którym Dukaj potrafi się napawać bez końca – zbyt mocno, zbyt długo. To praktycznie nie jest opowiadanie, tylko rozciągnięte na dwieście stron haiku, nastawione na opis wrażenia, a nie opowiadanie historii. Każda konwencja ma jednak swoje granice, a Dukaj przekroczył je tu co najmniej o rząd wielkości. Da się przeczytać, jak najbardziej, ale w stosunku do oczekiwań wypadło to słabiutko.
Z pomniejszych rozczarowań: Filozofia ekonomii (Marcin Gorazda) – przegląd doktryn ekonomicznych i ich ewolucji, który zapowiadał się obiecująco, a okazał się wybitnie usypiający; Lazarus (Nik Papageorgiou) – miał być kryminał w konwencji hard SF, a była plastikowa sensacyjna pulpa; Trzeci cycek (Emma Popik) – zbiór opowiadań SF opartych nieraz na fajnych pomysłach, ale co do jednego boleśnie zarzynanych; Miasto uśpionych kobiet (Gyula Krudy) – historie o gościu, który podróżuje i zalicza prawie każdą poznaną kobietę (to niemal dosłownie cała fabuła większości tekstów), pisane tak zniechęcająco, że odpuściłem w połowie; Rozmowy (David Lynch) – wywiady z reżyserem, który nie znosi wywiadów i pod żadnym pozorem nie dyskutuje o interpretacji swoich filmów – co mogło pójść nie tak?
Na koniec odnotujmy pierwszą w historii bloga recenzję na wyjeździe – zarazem niestety jedyną w zeszłym roku notkę książkową, obok tradycyjnego omówienia nominacji do Zajdla i równie tradycyjnego podsumowania roku. Cóż, może tym razem będzie lepiej, ale (też tradycyjnie) niczego nie obiecuję. Cieszmy się chociaż z tego, że blog jeszcze pełza…
Ale żeby (znowu tradycyjnie) zakończyć notkę optymistycznie, życzmy sobie jak zwykle, żeby nowy rok był lepszy od poprzedniego – choć akurat pod względem czytelniczym poprzeczkę ma u mnie zawieszoną wysoko.
Komentarze
Żadnej z tych książek nie przeczytałem (z wyjątkiem opowiadań Chianga, ale je czytałem osobno, nie w wydaniu książkowym), lecz i tak mam szereg komentarzy. :)
Z powrotem na Ziemię: Dobrze, że poleciłeś, bo jakiś czas temu rozglądałem się za książką, która za punkt wyjścia bierze Daenikenowskie teorie. Jestem wszak miłośnikiem zarówno alternatywnej historii jak i alt-science. :)
Factfulness: Dwa lata temu rozgorzała ciekawa dyskusja, czy nasz świat rzeczywiście zmierza ku lepszemu, czy tak każe nam po prostu myśleć neoliberalna ideologia. Jeżeli znajdziesz wolną chwilę, zachęcam do wczytania się w teksty: 1, 2, 3, 4.
Bracia Karamazow: Cooo? To BK tak naprawdę kończą się inaczej niż u Beaupré? :)
Pani Dobrego Znaku: Dawno temu czytałem Północną granicę i raczej się rozczarowałem. Nie najgorszy styl, ale fabularny hałas. Rozumiem, że dalej narracja robi się ciekawsza?
Mistrz z Petersburga: Coetzeego znam z Czekając na barbarzyńców i dobrze, że przypomniałeś mi o tym pisarzu. Nie wiedziałem nawet, że on powieść o Dostojewskim napisał.
Z powrotem na Ziemię: Daeniken nawet jako alt-science jest słaby, ta książka pokazuje to dobitnie – ale jako się rzekło, przeczytać i tak warto.
Factfulness: w zależności od tego, na jakie statystyki popatrzymy, możemy dojść do różnych wniosków, ale Rosling patrzy na sprawę trochę szerzej niż autorzy podlinkowanych tekstów, którzy kłócą się głównie o granicę ubóstwa w dolarach. Tymczasem jeśli spojrzeć na statystyki długości życia czy dostępności różnych zdobyczy cywilizacyjnych, postęp jest wyraźny – nawet jeśli w krajach trzeciego świata panuje obłędne rozwarstwienie i inne plagi, to jednak ludzie generalnie żyją już w domach, a nie w szałasach, mają prąd, komórki, jakąś tam namiastkę edukacji i służby zdrowia – słowem, świat kulawo i nierówno, ale idzie do przodu. Niewiele jest krajów na świecie, gdzie poziom życia byłby dzisiaj niższy niż pół wieku temu, a wyjątki to głównie efekty wojen i innych katastrof. Oczywiście jednak nie ma gwarancji, że ten trend się utrzyma – katastrofa klimatyczna ma spore szanse go odwrócić.
Bracia Karamazow: pocieszające jest tylko to, że nikt znający Dostojewskiego chyba nie uwierzy, że mógłby on popełnić coś tak fatalnego, i to jeszcze w powieści zaliczanej do jego najwybitniejszych. Ale jeśli ktoś od tego potworka zacznie, to kaplica.
Pani Dobrego Znaku: niestandardowe podejście do układania fabuły to raczej znak rozpoznawczy Kresa (zwłaszcza "Grombelardzka legenda" ostentacyjnie się wypina na typowe schematy fabularne), więc albo się do niego przekonasz po kolejnej książce, albo jeszcze bardziej się zniechęcisz. Twój wybór, Twoje ryzyko.
Mistrz z Petersburga: Coetzee z prawie każdą książką rośnie w moich oczach, a już i tak gotów jestem go uznać za najwybitniejszego żyjącego pisarza, więc mogę tylko zachęcać.