Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane w 2018

Dodane: 10 stycznia 2019, w kategorii: Literatura

W roku czytelniczym 2018 przeczytałem 51 książek (27 na czytniku) i 24 komiksy, czyli z grubsza tyle samo co w 2017, choć pod względem liczby stron wyszłoby pewnie więcej, bo cegieł trochę się zebrało tym razem. Jakościowo też nie mogę narzekać – jest dobrze i oby w 2019 było jeszcze lepiej.

Co zatem najbardziej godnego polecenia przeczytałem?


Głód (Martin Caparrós)

Tytuł roku – książka tak monumentalna i wstrząsająca, że wszystkie słowa komentarza są przy niej zawstydzająco małe i banalne. W recenzji próbowałem oddać jej wybitność masą cytatów, tu już ich dodawać nie będę – po prostu w link do recenzji klikajcie i czytajcie.


Źli Samarytanie (Ha-Joon Chang)

Książka po części uzupełniająca spostrzeżenia z „Głodu”, traktuje bowiem o zjawisku „odkopywania drabiny”, czyli blokowania biedniejszym państwom dróg rozwoju, jakimi bogaci doszli do obecnej pozycji.

Jak głosi neoliberalny mit, najlepszym sposobem na rozwój jest deregulacja i prywatyzacja wszystkiego oraz szerokie otwarcie granic – jak jednak pokazuje autor, prawie wszystkie najbardziej spektakularne przypadki awansu ekonomicznego to efekty daleko posuniętego protekcjonizmu i interwencjonizmu państwa, wspierającego strategiczne branże lub/i firmy, aż te osiągną zdolność do samodzielnego podbijania światowych rynków. Wielka Brytania w XVIII wieku, USA w XIX wieku, Korea czy Japonia po drugiej wojnie światowej, Chiny obecnie – wszystko to państwa prowadzące aktywną politykę gospodarczą, w niektórych przypadkach nawet ręczne sterowanie, a zarazem silnie ograniczające import, żeby nie wypierał on rodzimej produkcji.

Dopiero po osiągnięciu pozycji potentata następuje nawrócenie na miłość do wolnego handlu – i wtedy też zaczyna się obłudne zachęcanie innych, mniej rozwiniętych, by u siebie prowadzili politykę dokładnie odwrotną do tej, która przyniosła nam sukces. A jeśli zachęcanie nie wystarczy, to i zmuszanie – czy to zbrojne (historia Wielkiej Brytanii i USA zna masę interwencji w obronie interesów swoich korporacji), czy za pośrednictwem instytucji finansowych, takich jak Bank Światowy czy MFW, znanych z bezwzględności wobec biednych (którym nie można pozwolić na takie herezje jak ograniczenia swobody handlu żywnością czy surowcami) i wyrozumiałości dla bogatych (którym jak najbardziej trzeba pozwalać na kosmiczne dotacje dla rolnictwa, bo to przecież wcale nie zaburza działania wolnego rynku). Pamięta wół, jak cielęciem był – i robi co może, żeby inne cielęta prędko wołami nie zostały.


Pułapki myślenia (Daniel Kahneman)

Jak powszechnie wiadomo, określenie homo sapiens nasz gatunek nosi nieco na wyrost, ponieważ znakomita większość osobników radzi sobie z myśleniem gorzej niż słabo. Smutne to, a po lekturze Kahnemana robi się jeszcze smutniej – dowodzi on bowiem na wiele sposobów, że nawet bardzo inteligentni ludzie łatwo w swym rozumowaniu ulegają instynktowi, emocjom i błędom poznawczym. Ewolucja nie przystosowała nas do racjonalnego myślenia, preferując raczej szybkie wyciąganie wystarczająco dobrych wniosków, niż staranną analizę szczegółów – w efekcie rozumujemy powierzchownie, łatwo wpadając w wyżłobione przez dobór naturalny koleiny, które niekoniecznie prowadzą we właściwych kierunkach. Unikanie tych kolein wymaga nie tylko ponadprzeciętnej inteligencji, ale też ich znajomości (żeby wiedzieć gdzie nie wpadać) i systematycznego treningu.

Kahneman skupia się na rachunku prawdopodobieństwa, który – choć wydaje nam się jednym z najbardziej przyziemnych i zdroworozsądkowych działów matematyki – w rzeczywistości ogarniamy słabiutko, gubiąc się nieraz nawet w zupełnie trywialnych przypadkach (mam o tym notkę, którą polecam w ramach przygotowań do lektury), czy to dla jego zwodniczej intuicyjności, czy to dla ewolucyjnych instynktów, które we wszelkich sytuacjach związanych ze stratą lub zyskiem wywołują w nas awersję do ryzyka, każąc przeceniać prawdopodobieństwo porażki. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej: błądzimy w rozumowaniu także gdy w grę wchodzą emocje (dlatego psychopaci mają opinię szczególnie inteligentnych – emocje nie zaburzają im osądu), gdy pojawiają się subtelne niuanse, które odruchowo przeskakujemy skrótami myślowymi, gdy nasuwają nam się pozorne wzorce w losowym zbiorze – i tak dalej.

Słabe punkty ludzkiego mózgu można by długo wyliczać – a jako się rzekło, ich znajomość to warunek konieczny, żeby sobie z nimi radzić. Lektura niniejszej książki jest więc literalnie obowiązkowa dla każdego, kto aspiruje do miana homo sapiens na serio.


Echopraksja (Peter Watts)

Powieść komplementarna wobec „Ślepowidzenia” – akcja obu książek toczy się równolegle, z minimalnymi tylko przecięciami bez większego znaczenia dla fabuły. „Ślepowidzenie” lepiej jednak przeczytać jako pierwsze, żeby nieco poznać świat przedstawiony, bo w „Echopraksji” autor już nie zawraca sobie głowy tłumaczeniem, o co chodzi z tymi wampirami czy obcymi. W ogóle tłumaczenia czegokolwiek jest tutaj dużo mniej, co wystawia inteligencję czytelnika może nawet na większą próbę niż poprzednio.

Na minus trzeba tej powieści wytknąć, że jest nie tylko równoległa do „Ślepowidzenia”, ale i w dużej mierze je kopiuje: znowu mamy wyprawę w kosmos, znowu mamy bandę dziwaków i wampira, znowu głównym bohaterem jest normals robiący dla nas za tłumacza, znowu cała awantura kończy się przechytrzeniem przez kosmitów, jatką i sromotnym odwrotem… Za dużo tych „znowu”, za dużo.

Na plus trzeba jednak zauważyć, że utwór kopiuje także wszystkie zalety „Ślepowidzenia”: galeria oryginalnych postaci o nietypowym sposobie myślenia, ultra-hard SF poparte ogromną wiedzą naukową autora i jego nie mniejszą pomysłowością, świetna kreacja świata, umiejętne zmuszanie czytelnika do myślenia i ciągłe zaskakiwanie go rozwojem wydarzeń… Jest za co chwalić, naprawdę.

I nie są to pochwały na wyrost – książka, jeśli nawet ustępuje poprzedniczce, to co najwyżej o grubość paznokcia, a każdy szanujący się fan Hard SF i tak musi mieć na półce obydwie.


Operacja Shylock (Philip Roth)

Philip Roth przyjeżdża do Izraela i spotyka tam swojego sobowtóra – identycznego wyglądem i sposobem bycia, używającego tego samego nazwiska – który głosi pomysł drugiego eksodusu, czyli „powrotu” Żydów z Izraela do europejskich krajów, które zamieszkiwali przed wojną, co miałoby zakończyć konflikt z Arabami. Pomysł oczywiście szalony, ale sobowtór propaguje go z determinacją, spotyka się nawet z Lechem Wałęsą (rzecz się dzieje w latach 80-tych), próbując pozyskać jego poparcie dla powtórnego osiedlenia Źydów w Polsce; nie waha się też wykorzystywać w tym celu podobieństwa do słynnego pisarza. Równocześnie trwa proces Iwana Demianiuka, nazistowskiego zbrodniarza, który przyjął linię obrony polegającą na utrzymywaniu, że nie jest on Demianiukiem, a tylko łudząco go przypomina. Jakby tego było mało, Roth (ten prawdziwy) co i rusz napotyka postaci o niepewnej tożsamości: a to jakiegoś oszusta, a to agenta Mosadu, a to izraelskiego Araba…

Okazji do rozważań nad istotą tożsamości nie brakuje, okazji do wprowadzania czytelnika w błąd również – a Roth jedno i drugie uwielbia, więc jest tu w swoim żywiole i wykorzystuje to doskonale, tworząc dzieło bezdyskusyjnie arcymistrzowskie. Tak wystawnej uczty literackiej i intelektualnej nie miałem od lat i zapewne nieprędko będę miał ponownie.

Przykrym zbiegiem okoliczności moja lektura tej powieści zbiegła się w czasie ze śmiercią autora. Bardzo to skądinąd symboliczne, że rok śmierci Rotha był zarazem rokiem bez literackiego Nobla…


Zajeździmy kobyłę historii (Karol Modzelewski)

Wspomnienia opozycjonisty z czasów komuny? Kogo to obchodzi? Czy trzydzieści lat po zmianie ustroju jest jeszcze sens coś takiego czytać?

Wbrew pozorom, owszem. Nawet nie dlatego, że pod światłymi rządami kaczystów zmierzamy z powrotem w tamtym kierunku i ówczesne doświadczenia mogą się wkrótce przydać ponownie; nawet nie dlatego, że Modzelewski to urodzony gawędziarz, więc książka czyta się doskonale; warto głównie dlatego, że nie znajdziemy tu smęcenia o Walcu Historii, tylko rzeczowe sprawozdanie z tamtych czasów, odsłaniające przede wszystkim te mniej heroiczne kulisy walki z systemem: pracę u podstaw, budowę struktur, mozolne ucieranie się stanowisk, małe gierki polityczne i inne prozaiczne problemy, o których historia łatwo zapomina – nie mówiąc już o takich praktycznych kwestiach, jak radzenie sobie w więzieniu czy na przesłuchaniu. Spojrzenie z innej perspektywy bywa bardzo pouczające.

A jeszcze bardziej pouczające może być gorzkie spojrzenie autora na transformację ustrojową – zwłaszcza że ludzie, o których wówczas zapomniano, w dużej mierze stanowią dziś trzon elektoratu PiS. Kobyła historii potrafi zataczać szerokie koła…


Nasz przyjaciel Szatan

Polacy cierpią na dziwną niemoc, jeśli chodzi o komiksy w tonacji serio – tworzą ich niewiele i rzadko kiedy z dobrymi efektami. Co innego na szczęście z komiksami humorystycznymi, zwłaszcza gdy chodzi o humor absurdalny – tu zawsze mamy się czym pochwalić. Niniejszy komiks to kolejny tego przykład: Szatan wytacza Kościołowi proces o zniesławienie – czy to może nie być piękne?

Co tu dużo mówić – wystarczy zerknąć na całkiem sporą zajawkę na oficjalnej stronie, żeby przekonać się osobiście o urodzie rysunków, ostrości humoru i radosnej nonsensowności fabuły. A dalej, zapewniam, będzie jeszcze lepiej, więc idźcie i czytajcie z tego wszyscy – zaprawdę godne to i sprawiedliwe.


Fantomowe ciało króla (Jan Sowa)

Polacy rzadko kiedy są w czymkolwiek zgodni – ale co do tego, że pierwsza Rzeczpospolita była super, zgadzają się powszechnie. Prawica zachwyca się ówczesną potęgą i szerokimi granicami, lewica wolnością i demokracją, a wszyscy zgodnie płaczą nad jej upadkiem, stanowiącym początek wszystkich naszych nieszczęść.

Niestety, jak większość narodowych mitów, tak i ten nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Jak pokazuje niniejsza książka, demokracja szlachecka miała tyle wspólnego z prawdziwą demokracją, co krzesło elektryczne ze zwykłym, stanowiąc tylko fasadę dla bezwzględnej oligarchii i dominacji jednej warstwy społecznej nad pozostałymi (stanowiącymi, bagatela, ponad 90% ludności), a rzekoma potęga niewiele znaczyła wobec faktycznego braku kontroli władzy centralnej nad państwem, stanowiącym od pewnego momentu bardziej konglomerat samowładnych majątków magnackich niż jeden spójny organizm.

Analizując przyczyny tego stanu rzeczy, autor cofa się aż do starożytności, wywodząc praźródło naszych problemów od braku rzymskiej zwierzchności, która by narzuciła naszym przodkom rządy prawa, jak na zachodzie Europy – z czego następnie wynikł niedorozwój systemu feudalnego, regulującego relacje społeczne w średniowieczu, a potem, w wyniku dalszych historycznych perturbacji, władza silniejszego, czyli szlachty, nazwana demokracją tylko dla zachowania pozorów. I zachowano je tak skutecznie, że system nie tylko przetrwał stulecia bez większych wewnętrznych wstrząsów, ale i w pamięci potomnych zapisał się ze wszech miar pozytywnie, choć służył wyłącznie wąziutkiej elicie, mieszczan dyskryminując, a chłopów brutalnie zniewalając. Oto co znaczy dobry marketing.

Osobiście jednak uważam, że lepsza brzydka prawda niż piękne kłamstwo – zachęcam więc do jej bliższego poznania.


Problem trzech ciał / Ciemny las / Koniec śmierci (Cixin Liu)

Obcy zamierzają podbić Ziemię – ponieważ jednak ich flota inwazyjna wyciąga tylko drobny ułamek prędkości światła, dotarcie do nas zabierze im czterysta lat, więc mamy sporo czasu, by się przygotować do obrony. Brzmi jak początek tandetnej space opery, a i czytelnicze doświadczenie podpowiada, że wyciśnięcie z takiego pomysłu czegoś sensownego graniczy z cudem. Jak jednak mawiał Einstein: wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, aż przyjdzie ktoś, kto o tym nie wie, więc to zrobi. Cixin Liu wygląda mi na taki właśnie przypadek, bo chyba tylko ktoś, kto nigdy nie czytał żadnej SF, mógłby się poważyć na te wszystkie pomysły i rozwiązania, które na zdrowy rozum powinny się skończyć potworną pulpą bez grama sensu i logiki – a on nie tylko się poważył, ale jeszcze wyszedł z tego obronną ręką.

Owszem, można jego dziełu wiele zarzucić: mielizny fabularne, papierowych bohaterów, ich często nonsensowne zachowania (na czele z Luo Ji, który przez cały drugi tom niepotrzebnie utrzymuje w tajemnicy swój pomysł, nie mając po temu absolutnie żadnego powodu, choćby i wydumanego), masę uproszczeń, ogólną naiwność całej wizji… I owszem, nie ma tu porównania z Dukajem czy Wattsem – trylogia kojarzy się raczej z klasyczną SF (może nie aż tą ze złotego wieku, ale powiedzmy z lat 70-tych), a mi osobiście Cixin Liu przypomina wczesnego Zajdla – ale wszystkie słabości spychane są w cień przez brawurową odwagę autora, jego nieskrępowaną wyobraźnię i pomysłowość, dzięki której wbrew wszelkim rachubom udaje mu się radośnie pędzić bez większych potknięć przez trzy opasłe tomy.

No, prawie. Gdzieś za połową trzeciego tomu magia zaczyna słabnąć, a koncept coraz wyraźniej się wyczerpuje, ale to i tak o wiele dalej, niż się spodziewałem na początku – zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak daleko w przyszłość zaszliśmy. Mam zresztą wrażenie, że „Era galaktyczna” miała być w pierwotnym zamyśle jeszcze jednym tomem cyklu, ale z jakiegoś powodu autor z tego zrezygnował i poszedł na skróty – tłumaczyłoby to, czemu nagle tak zaczęły się mnożyć białe plamy i znaki zapytania, które wcześniej praktycznie się nie zdarzały. Może to i lepiej, bo fantazjowanie na miliony lat do przodu groziłoby już bardzo mocno osunięciem się z nauki w magię i utratą sensu – z drugiej jednak strony trochę szkoda, bo nawet gdyby zmierzenie się z tematem na serio miało się skończyć porażką, zapewne byłaby to piękna porażka.

Tak czy siak, mamy tu dzieło, które może się śmiało ubiegać o miejsce w historii SF. Może nie Hard SF, jak niektórzy by chcieli, bo jednak podejście do poprawności naukowej bywa tu swobodne – ale Medium Hard na pewno.


Z innych tytułów wartych wyróżnienia: Czarny jak ja (John Howard Griffin) – przejmująca historia reportera, który w 1959 zabarwił skórę na czarno, by przekonać się na własnej, nomen omen, skórze, jak wygląda sytuacja czarnych na południu USA; jak wiadomo, nie wyglądała dobrze. Wyspa (Sigridur Hagalin Bjornsdottir) – opis alternatywnej Islandii, która z niewiadomych powodów straciła możliwość kontaktu z resztą świata, czego efektem jest rozkład państwa przy jednoczesnej faszyzacji władzy. Droga powrotna (Erich Maria Remarque) – studium losów żołnierzy próbujących wrócić do normalnego życia po pierwszej wojnie światowej, z marnymi efektami, ponieważ wojna zmieniła ich nieodwracalnie.

Spośród książek nominowanych do nagrody ArtRage na wyróżnienie bez wątpienia zasługuje czołowa trójka. Pierwsze miejsce wprawdzie uzyskało u mnie Hello World (Michał Radomił Wiśniewski), ale z perspektywy kilku miesięcy od tamtej notki mocniej pozostały mi w pamięci Duchy Jeremiego (Robert Rient). Natomiast Zombie (Wojciech Chmielarz) trzyma się na trzecim miejscu mocno.

Z komiksów, mimo stosunkowo dużej ich liczby, jakoś niewiele było pozycji godnych uwagi. Na pewno jednak zasługuje na nią Księga pana Nadziei (Tommi Musturi) – refleksje o starości, życiu i przemijaniu, z dość banalną treścią, ale w niebanalnej formie; poza tym Tako milczy Zaratustra (Nicolas Wild) – reportaż o życiu zoroastrian w Iranie (dość powierzchowny, ale bardzo zgrabnie opowiedziany)… I w zasadzie tyle. „Paper girls” i „Jessica Jones: Alias” zaczęły się więcej niż obiecująco, ale nie mam w zwyczaju chwalić dnia przed zachodem słońca, więc wstrzymam się z ocenami, dopóki nie poznam całości serii.

Jeśli chodzi o rozczarowania, numer jeden to Świat według Garpa (John Irving) – powieść, z której mogło wyjść coś ciekawego, ale wszystko utonęło w masie tekstu, zagadującego czytelnika na śmierć – zwłaszcza przy epilogu miałem już ochotę wyć, kiedy autor, zamiast w końcu zamknąć fabułę, jeszcze przez kilkadziesiąt stron opisywał dalsze losy wszystkich postaci, do trzeciego planu i drugiego pokolenia włącznie. Rewolucja nadziei (Erich Fromm) to z kolei straszliwy stek banałów i pobożnych życzeń, czego po tak uznanym autorze bym się nie spodziewał. No i tradycyjnie już dołują nominacje do Zajdla, swym poziomem coraz bardziej uwłaczające patronowi.

Na osobną wzmiankę zasługuje Whirlwind (James Clavell) – powieść o pilotach helikopterów w Iranie podczas rewolucji, sama w sobie zacna, może nawet warta wyróżnienia – ale tłumaczenie Michała Jankowskiego bije wszelkie rekordy partactwa. Mamy tu „bless you” (na zdrowie) przetłumaczone na „a niech cię”; mamy „yours truly” (oddany panu/pani) przełożone na „szczerze pański”; mamy firmę, w której zarządzie „mogą zasiadać tylko członkowie rodziny i Christian”, choć w książce żaden Christian nie występuje, a z kontekstu jasno wynika, że chodzi po prostu o chrześcijan (ang. Christians); mamy wreszcie – wisienka na torcie – wzmiankę o irańskim polityku, który „wierzył, że Niemcy wygrają wojnę, więc popierał Axisa”. Allachu, widzisz i nie grzmisz!


Kończąc, chciałbym tradycyjnie wyrazić nadzieję, że nowy rok będzie jeszcze bardziej udany – a przy okazji zauważyć, że w 2018 coś u mnie nareszcie drgnęło z recenzjami. Optymista powiedziałby, że liczba notek książkowych się podwoiła, pesymista, że wzrosła tylko o dwie – tak czy siak jednak postęp jest i tego się w 2019 trzymajmy.


Komentarze

Podobne wpisy