Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane w 2017

Dodane: 31 stycznia 2018, w kategorii: Literatura

Kolejny rok czytelniczy upłynął, podobnie jak poprzedni, bardzo udanie: 58 przeczytanych książek (w tym 26 na czytniku) i 17 komiksów to najlepszy wynik od nawet nie pamiętam, jak dawna – oby tak dalej. Dodatkowo praktycznie zakończyłem nadrabianie zaległości – o ile jeszcze parę lat temu miałem momentami ponad dwadzieścia nieprzeczytanych książek na półkach (i sporo samokontroli potrzebowałem, żeby tej liczby jeszcze nie powiększyć), a przed rokiem bodajże osiem, to w chwili obecnej już tylko dwie.

I pewnie z setkę na czytniku, ale ojtam ojtam. Zresztą ta liczba też systematycznie spada, odkąd uodporniłem się na promocje i przyjąłem zasadę, że albo na serio zamierzam dany tytuł przeczytać w najbliższym czasie, albo nie biorę nawet za darmo, chyba że się trafi jakaś naprawdę wyjątkowa okazja. Podobnie z grami. Burżuj jestem, stać mnie.

Natomiast z recenzjami nadal posucha – znowu przez cały rok wycisnąłem z siebie tylko jedną. Wstyd i hańba, ale co zrobić, skoro chęć i wena jakoś odeszła i nie chce wrócić. Nawet do niniejszego podsumowania zbierałem się i zbierałem, zanim udało mi się ruszyć z miejsca – co widać po dacie publikacji.

Ale dość marudzenia, przejdźmy do rzeczy – czyli co szczególnie godnego uwagi miałem okazję przeczytać. Kolejność chronologiczna, czytaj przypadkowa.


Trylogia Valis (Philip K. Dick)

Zaskoczenie roku: Dick, o którym złośliwi mawiają, że całe życie pisał w kółko jedną książkę, w swoich trzech ostatnich powieściach odszedł od standardu tak daleko, że aż trudno go poznać (może poza środkową częścią). „Valis” to niby-autobiograficzna historia, w której autor, jego urojone alter-ego i realni przyjaciele odkrywają tajemniczy film o satelicie sterującym ludzkością, z czego wyciągają daleko idące wnioski na temat Boga i wszechświata; „Boża inwazja” to po części fabularyzacja owych wniosków, a po części Ewangelia w wersji SF; „Transmigracja Timothy’ego Archera” (według mnie najlepsza część trylogii) to z kolei mainstreamowa opowieść o mocno nieortodoksyjnym biskupie (wzorowanym na znajomym Dicka, bp Jamesie Pike’u), gubiącym się w poszukiwaniach Jezusa i sensu życia – opowieść na dodatek pisana w pierwszej osobie (bodaj jedyna w dorobku autora, a przynajmniej nie kojarzę innej), i to z kobietą w roli narratora, co już zupełnie do Dicka niepodobne.

Co czyni trylogią te powieści, nijak niepowiązane fabularnie? Jak nietrudno zauważyć, ich wspólny mianownik to religia – za każdym razem jednak ujęta z innej strony i odgrywająca inną rolę: w pierwszej części przedmiot poszukiwań bohaterów, w drugiej fundament świata przedstawionego, w trzeciej, widziana z zewnątrz (znów zupełnie niepodobnie do Dicka) jako obsesja opisywanej postaci. Drugi wspólny mianownik to poszukiwanie: Boga, samego siebie, prawdy – nigdy nie uwieńczone sukcesem. Trzeci – niespójność światopoglądu, czy to budowanego przez powieść, czy to wyznawanego przez bohaterów: zawsze albo coś tu nie pasuje, albo ktoś rozumuje wbrew logice, albo niepodważalna prawda okazuje się kłamstwem…

A wszystko to, w połączeniu z wiadomymi problemami umysłowymi Dicka, skłaniać może do złośliwego wniosku, że jak odpowiednio zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii, tak i odpowiednio zaawansowana choroba psychiczna jest nieodróżnialna od religii. Albo odwrotnie.


Będziesz smażyć się w piekle (Krzysztof Owedyk)

Kiedy młody gitarzysta dostaje angaż do kultowej metalowej kapeli Deathstar, wydaje mu się, że złapał Szatana za nogi. Szybko się jednak przekona, że raczej za dupę – pod fasadą słynnego zespołu kryje się bowiem januszobiznesowa patologia, gdzie profity zgarnia lider do spółki z menedżerem, bezpardonowo oszukując i wyzyskując pozostałych. Gitarzysta, który zdążył się już dorobić żony i dziecka, ląduje zatem w niezłym bagnie – prestiżem rodziny nie wykarmi, ale o inną robotę trudno, a lider potrafi bardzo przekonująco zapewniać, że jeszcze tylko trochę wysiłku, a forsa zacznie płynąć strumieniami – ale oczywiście wszystko do czasu…

Fabuła może nieskomplikowana, a zakończenie mało prawdopodobne, ale znakomite wykonanie (mamy nawet pokazaną dyskografię Deathstar – tak realistyczną, że można by się nabrać), klimat (znać, że autor to metal pełną gębą, zarazem jednak zdolny spojrzeć na swoją subkulturę ze złośliwym dystansem), bohaterowie (w komplecie wyraziści, żywi i nieobojętni czytelnikowi), dialogi („Pokażmy wieśniactwu, co to znaczy metal!”), rysunki i smaczki – wszystko to łączy się w najlepszy polski komiks w tonacji serio, jaki czytałem.

Nawiasem mówiąc: historia, choć fikcyjna, podobno w dużej mierze bazuje na losach realnie istniejącego zespołu. Którego – dość przetłumaczyć nazwę, by się domyślić, o jakiego Lorda tu chodzi.


Zagłada i gwiazdy (Agnieszka Gajewska)

Przeżycia wojenne Stanisława Lema to najbardziej zagadkowa część jego życiorysu. Oficjalna wersja jest prosta: rodzice pisarza przeżyli wojnę ukryci u znajomych, on sam najpierw pracował w niemieckim zakładzie przy rozbiórce zniszczonych pojazdów wojskowych, a potem, gdy i to przestało gwarantować bezpieczeństwo, załatwił sobie fałszywe aryjskie papiery, na których spokojnie doczekał wyzwolenia. Niby gładko poszło – ale z jakiegoś powodu Lem strasznie nie lubił poruszać tego tematu i uciekał od niego jak mógł: gdy Bereś podczas tworzenia wywiadu-rzeki próbował go w tej sprawie przycisnąć, Lem ostentacyjnie zdejmował aparat słuchowy; gdy tego samego próbował Fiałkowski, żona pisarza poprosiła go o zaprzestanie, „bo mąż spać przez pana po nocach nie może”. Niewątpliwie musiał Lem doświadczyć rzeczy znacznie gorszych, niż używanie fałszywych dokumentów – ale czego konkretnie?

Wydawało się, że tajemnicę zabrał ze sobą do grobu – okazuje się jednak, że wcześniej zdążył ją wyjawić, ale w taki sposób, że nikt tego nie rozpoznał. Co zresztą bardzo znamienne, zrobił to w powieści Głos Pana, traktującej o wiadomości z kosmosu, której ludzie nie potrafią poprawnie zinterpretować. Jeden z bohaterów opowiada tam o tym, co go spotkało w czasie wojny – a autorka niniejszej książki dostrzegła w owej opowieści uderzające podobieństwo do wydarzeń, jakie po wkroczeniu Niemców do Lwowa miały miejsce w tamtejszym więzieniu. Podobieństwo, którego nie sposób uznać za przypadek, a różne pomniejsze poszlaki jeszcze ten trop wzmacniają.

Co takiego tam się wydarzyło i jak ta trauma wpłynęła na twórczość przyszłego pisarza, zdradzać nie będę – zamiast tego zachęcam do samodzielnej lektury, bo książka, pisana z iście detektywistyczną przenikliwością i rzucająca na Lema zupełnie nowe światło, naprawdę jest tego warta.


Przypadki Lenza Buchmanna (Goncalo M. Tavares)

Odkrycie roku: pisarz nazywany „portugalskim Kafką”, który – jak się okazało po lekturze – nie tylko na to określenie w pełni zasługuje, ale i wobec oryginału nie musi mieć żadnych kompleksów – ani umiejętnością dogłębnej analizy stanów umysłu bohaterów, ani potencjałem kreacyjnym, ani warsztatem literackim mu nie ustępuje. Saramago wróżył mu kiedyś Nobla, jednocześnie żałując, że sam pewnie momentu jego przyznania nie doczeka – w tej drugiej kwestii już wiadomo, że miał rację, pierwsza wciąż pozostaje otwarta.

Kim jest Lenz Buchmann? Niewątpliwie psychopatą – moralność to pojęcie mu obce do tego stopnia, że w całej powieści samo to słowo bodaj razu nie pada. Światopogląd bohatera to kult siły, wpojony przez ojca-tyrana i żarliwie praktykowany. Niczym tak Buchmann nie gardzi, jak słabością, miękkością, strachem – w jego świecie tylko niewzruszona twardość żelaza zasługuje na szacunek, a on sam konsekwentnie i bez wahań do tego ideału dąży. Aż do momentu, gdy się dowiaduje, że ma raka mózgu, który przerywa jego błyskotliwą karierę polityczną i w ogóle normalne życie – ale nawet rak nie jest w stanie naruszyć żelaznego światopoglądu. Mimo utraty sił życiowych, mimo popadnięcia w jakże dla niego wstydliwą zależność od innych, mimo niezdolności poradzenia sobie z nową sytuacją, mimo oczywistego bankructwa jego ideologii, mimo zawalenia się wszystkiego, na czym Buchmann budował samego siebie – kult siły trwa, kult ojca trwa, pogarda dla „słabego” brata trwa. Buchmann mimo upadku najwyraźniej jednak osiągnął życiowy cel – stał się żelazem. Niewzruszonym, nie znającym słabości, nie mającym już nic wspólnego z żałosnym, miękkim rodzajem ludzkim. Na gruncie swojego światopoglądu niewątpliwie zatem odniósł sukces…


Miracleman (Alan Moore)

Tandetny i kiczowaty superbohater z lat 50-tych, podróbka podróbki Supermana – czy jest sens w ogóle o nim pamiętać, nie mówiąc o reaktywowaniu go? Ten komiks udowadnia, że tak, jeśli reaktywacją zajmuje się mistrz Alan Moore, zdolny z najgorszego badziewia wydobyć wartościowe pierwiastki i ułożyć z nich klejnot pierwszej jakości. A przy okazji pograć z konwencją, ponabijać się z niej, zdekonstruować i na koniec bezceremonialnie rozdeptać.

Co może być wartościowego w takiej postaci, zapytacie? Mit nadczłowieka, odpowiada autor, dopisując bohaterowi nowe pochodzenie – w rzeczywistości miał on zyskać swoje moce w wyniku tajnego wojskowego projektu o znamiennej nazwie „Zaratustra”, a wszystkie jego wcześniejsze przygody były tak nonsensowne i kiczowate, ponieważ nie miały miejsca w rzeczywistości, a tylko we śnie, którego fabułę naukowcy oparli na… komiksach. Przewrotność scenarzysty potwierdza jeszcze bardziej ciąg dalszy, w którym dochodzi do wielu dantejskich scen, by na koniec Miracleman wraz z innymi nadludzkimi istotami objął władzę nad światem i przebudował go na własną modłę. Bycie nadczłowiekiem zobowiązuje!

Szkoda, że w tym momencie współpraca Moore’a z Marvelem się zakończyła i nie dowiemy się, co mogłoby się potem stać ze zbudowaną w finale utopią – ale i tak mamy tu do czynienia z dziełem wybitnym, jednym z najlepszych komiksów superbohaterskich w historii i zarazem jednym z czołowych dzieł Moore’a. Może nie aż na miarę jego wielkiej trójki (Prosto z Piekła, Strażnicy i V for Vendetta), ale o czwarte miejsce już się spokojnie może ubiegać.


Nadchodzi osobliwość (Ray Kurzweil)

Nie było w zeszłym roku książki, która pozostawiłaby mnie z równie mieszanymi uczuciami. Z jednej strony fantastyczne źródło wiedzy o aktualnym stanie technologii i jej perspektywach, z drugiej jednak strony… Cóż, po kolei.

Tytułowa teza rozwijana jest przez Kurzweila następująco: ponieważ moce obliczeniowe komputerów od kilku dekad rosną wykładniczo, z mniej więcej stałą wartością wykładnika, to przy utrzymaniu tego trendu, w latach 30-tych przeciętny komputer stanie się potężniejszy od ludzkiego mózgu – a że komputerów nie ogranicza biologia, to staną się od nas nieporównanie inteligentniejsze, co umożliwi jeszcze szybszy postęp, co uczyni je jeszcze potężniejszymi… I tak do momentu, w którym nasze modele i przewidywania się załamują, ponieważ postęp naukowy przekroczy wszelkie wyobrażenia. I to wszystko jeszcze za życia większości z nas (które to życie w pewnym momencie będzie można już przedłużyć w nieskończoność)! Czyż to nie piękne?

Zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, brzmi domyślna odpowiedź – i niestety, to jest właśnie to „z drugiej strony”, o którym wspominałem. Kurzweil, jak przystało na proroka, bezrefleksyjnie pomija wszelkie słabości swojej wizji – a tych nie brakuje.

Przede wszystkim, osiągnięcie mocy obliczeniowej ludzkiego mózgu wcale nie oznacza dorównania mu intelektualnie. Wszyscy ludzie na świecie dysponują dość zbliżoną liczbą neuronów, a jednak między debilem i geniuszem zieje gigantyczna przepaść, wynikająca – jak mniemamy – z różnic w połączeniach między tymi neuronami, co oznacza, że bez głębokiego zrozumienia działania mózgu nawet wielokrotnie większa moc obliczeniowa wcale nie musi dać nam elektronicznego geniusza. Nawet zresztą jakiś ubergeniusz nie spowoduje nagłego boomu naukowego, bo badania i eksperymenty tak czy siak muszą trwać, a na postęp składa się 1% geniuszu i 99% ciężkiej pracy, której i najdoskonalszy komputer nie wykona milion razy szybciej – nie mówiąc już nawet o czasie potrzebnym do testowania i wdrażania nowych rozwiązań.

A co najbardziej znamienne – choć Kurzweil powtarza frazę „wzrost wykładniczy” jak mantrę, zupełnie pomija drugą stronę medalu: wykładniczo mogą przecież rosnąć także trudności i opór materii. Może się np. okazać, że stukrotny wzrost mocy obliczeniowej mózgu przełoży się już tylko na nieznaczny wzrost IQ – i gdzie wtedy będzie nasza osobliwość?

Słabości tej wizji dałoby się wskazać jeszcze wiele, uzbierałoby się na osobną notkę – ale nie chcę się pastwić, zarazem bowiem jest to fantastyczne źródło wiedzy itd., którego mimo tych zastrzeżeń nie należy skreślać. Czy zatem warto przeczytać? Warto, jeszcze jak. Byle z dystansem.


Trylogia MaddAddam (Margaret Atwood)

Środkową część trylogii już kiedyś przeczytałem i zrecenzowałem, nie zauważając w porę, że to nie jest samodzielna powieść. Na szczęście nie zrobiło to różnicy, ponieważ fabuła dwóch pierwszych tomów biegnie z grubsza równolegle i prawie bez przecięć – dopiero na przełomie drugiego i trzeciego losy bohaterów splatają się na dobre.

O całości można powiedzieć w dużej mierze to samo, co o wspomnianej środkowej części: świetnie i z dużą dbałością o szczegóły przedstawiony świat przyszłości, w którym wielkie korporacje zepchnęły państwa na margines i przejęły realną władzę, z fatalnymi konsekwencjami, na czele ze zniszczeniem środowiska; mozaika bohaterów, obserwujących to wszystko z różnych punktów widzenia; przedniej jakości język, pełen zgrabnych neologizmów; zarazem jednak dość prosta fabuła, pełniąca wobec wizji autorki rolę zdecydowanie podrzędną. No i całkowicie niewiarygodne zakończenie, gdy po apokalipsie bohaterowie zaczynają budować ekoutopię. Jak długo taka utopia by przetrwała w rzeczywistości? Jakie szanse mają naiwni i niezdolni do przemocy Derkaczanie w konfrontacji z innymi ocalałymi, których z pewnością pozostało jeszcze wielu? Pytania czysto retoryczne.

Z pewnością nie jest to zatem dzieło na miarę Opowieści podręcznej – ale nadal kawał dobrej, pomysłowej SF, jakiej nigdy za wiele.


Lem. Życie nie z tej ziemi (Wojciech Orliński)

Nie ukrywam, że biografie mnie nudzą i trzymam się od nich z daleka – ale biografia Lema, autorstwa Orlińskiego, to już dwa dobre powody, żeby przeczytać. Tym bardziej, że – jako się rzekło kilka recenzji wyżej – życiorys pisarza zawiera pewne białe plamy, których odkrywanie musi być ciekawsze niż samo tylko opisywanie prozy życia.

Wbrew tytułowi, trzeba jednak przyznać, że to życie aż tak wyjątkowe nie było. Przeżycia wojenne, i owszem: co Gajewska odkryła, Orliński porywająco opisał, wzbogacając jeszcze o szeroką panoramę wojennego Lwowa, w którym faszyści niemieccy do spółki z ukraińskimi dopuszczali się porażających bestialstw, nawet jak na drugowojenne standardy – skutkiem czego, choć samo miasto przetrwało wojnę prawie bez uszczerbku, to jego mieszkańcy zostali zdziesiątkowani. Potem już mamy żywot najzupełniej typowy, nie licząc oczywiście kariery pisarskiej: studia, małżeństwo, dom, dziecko, emerytura – po drodze parę razy polityka się wtrąca, zwłaszcza w latach 80-tych, gdy pisarz z rodziną emigruje podczas stanu wojennego – ale generalnie wszystko to już jak najbardziej przyziemne sprawy.

Autor jednak robi co może, żeby nawet najspokojniejsze okresy życia Lema przedstawić możliwie zajmująco, nieraz traktując je jako pretekst do wywodów o ówczesnych technologiach, relacjach społecznych czy zapomnianych niuansach życia codziennego – nudzić się zatem nie można, nawet jeśli ktoś się brzydzi biografiami.


Zobaczyć głos (Oliver Sacks)

Co jest gorsze – brak wzroku czy słuchu? Trudno wątpić, że wzroku – pod pewnymi względami głuchota bywa jednak gorsza. Możliwość porozumiewania się z innymi ludźmi jest niezbędna do funkcjonowania w społeczeństwie, tymczasem głusi są jej często pozbawieni – stanowią de facto mniejszość językową, ale taką, która nawet nie może się nauczyć języka większości (czytanie z ust wymaga wielu lat wytrwałych ćwiczeń i mało kto potrafi je zadowalająco opanować), więc są skazani na niekończące się problemy z komunikacją.

W najgorszej sytuacji znajdują się dzieci pozbawione słuchu od urodzenia – odpowiedzialne za używanie języka struktury w mózgu wykształcają się w dzieciństwie, więc jeśli głuchota nie zostanie zauważona odpowiednio wcześnie, dziecko może się już nigdy nie nauczyć porządnie porozumiewać, nawet w języku migowym czy na piśmie. Co za problem zauważyć, że dziecko jest głuche, zapytacie? Otóż wbrew pozorom nie musi to być oczywiste – głusi zwykle wyczuwają wibracje powodowane hałasem (popularny komediowy motyw głuchego, któremu można wrzeszczeć nad głową i trąbić do ucha, a i tak nic nie zauważy, to bzdura), dziecko zatem reaguje na odgłosy i w pierwszych latach życia łatwo jego problemu nie zauważyć lub zlekceważyć jako zaledwie słaby słuch – czego efekty będą opłakane.

Jak widać, temat nie jest taki banalny, jak by się wydawało – a niniejsza książka to kopalnia wiedzy o problemach, których słyszący nawet się nie domyślają, jak również o historii postrzegania głuchych przez społeczeństwo i podejścia do ich problemów. Historii, jak to zwykle bywa, niewesołej: głusi, jak każda mniejszość, bywali dyskryminowani i prześladowani, jak również padali ofiarą niedostosowanego do ich potrzeb systemu edukacji – nawet specjalne szkoły dla głuchych bywały pod tym względem beznadziejne, tworzyli je bowiem zadufani w sobie słyszący, którym do głowy nie przychodziło zapytać uczniów o zdanie.

Szczęśliwie autor zadufany nie był – przeciwnie, patrzenie na problemy z perspektywy osób ich doświadczających miał we krwi – co i ta książka udowadnia.


Stuck Rubber Baby (Howard Cruse)

Południe USA, lata sześćdziesiąte – no to wiadomo, o czym będzie. A na dodatek o gejach, prawdziwa lewacka kumulacja. Bądźmy jednak poważni, bo temat nie do śmiechu – mamy tu przeplatające się historie, wielką o rasiźmie (demonstracje, starcia, lincze) i małą o homoseksualiźmie głównego bohatera (wytrwale wypieranym i zwalczanym, koniec końców oczywiście bezskutecznie). Obie dramatyczne, choć na różne sposoby – gdy czarni otwarcie walczą o swoje prawa, a Ku Klux Klan regularnie dopuszcza się na nich zbrodni, homoseksualiści pozostają w cieniu, jeśli tocząc walkę, to raczej wewnętrzną, jak główny bohater; niby bardziej w tym cieniu bezpieczni, ale i dużo bardziej nieakceptowani.

Ale żeby nie było – komiks bynajmniej nie sprowadza się do ideologii. Żadnego wykładu jedynie słusznych poglądów, żadnej łopatologii – czarno-białe są tu tylko rysunki, natomiast bohaterowie to w komplecie żywi ludzie, z własnymi charakterami, z wadami i zaletami, nie zawsze konsekwentnymi postawami, czasem zmieniający zdanie, czasem popełniający błędy i tak dalej. Autor ani przez chwilę nie idzie na łatwiznę, tworząc bogatą i realistyczną historię obyczajową.

„Maus w końcu spotkał równego sobie”, głosi cytat na okładce. Buńczucznie, ale nie bez podstaw.


Zakładnik (Guy Delisle)

Prawdziwa historia pracownika organizacji pozarządowej, który w latach 90-tych został porwany na Kaukazie. Porywacze w środku nocy wyważyli drzwi domu, w którym mieszkał, wpakowali biedaka do samochodu i wywieźli gdzieś do Czeczenii, a następnie zamknęli w pustym pokoju, przykutego kajdankami do kaloryfera – i tak zostawili. Tzn. oczywiście karmili i wyprowadzali do łazienki, ale poza tym przez długi czas nie działo się (z jego perspektywy) absolutnie nic. Bariera językowa nie pozwalała mu się nawet dogadać z porywaczami, więc choćby chcieli, nic by mu nie wyjaśnili – mógł się tylko domyślać, że gdzieś tam trwają negocjacje na temat wysokości okupu, ale na tym koniec.

Komiks przedstawia to wszystko „w czasie rzeczywistym”, czyli dosłownie dzień po dniu – przy czym dni te siłą rzeczy nie mają się czym różnić, poza stanem ducha bohatera i ewentualnymi drobnymi odstępstwami od codziennej rutyny (typu pojawienie się w drzwiach kogoś nowego lub inne niż zwykle danie na obiad). I tu właśnie objawia się geniusz autora – mimo tej całej monotonii, mimo powtarzalności graniczącej z kopiowaniem (gdyby bohater nie zaczynał każdego dnia od sakramentalnej formułki „dziś jest taka i taka data, taki i taki dzień tygodnia”, trudno by było nawet ocenić, ile to już trwa), mimo świadomości od pierwszej strony, że bohater w końcu wyszedł z tego cało – mimo tego wszystkiego historia ani przez chwilę nie nudzi, lecz ciągle trzyma w napięciu. Zdecydowanie najlepszy komiks Delisle’a.


Inne lektury warte wyróżnienia: Trafny wybór (J. K. Rowling) – wyborny opis stosunków międzyludzkich i relacji społecznych w małym miasteczku; Miesiąc niedziel (John Updike) – także wyborny opis stosunków, ale w nieco innym tego słowa znaczeniu; Czas życia i czas śmierci (Erich Maria Remarque) – studium ludzkich postaw wobec dogorywającej Trzeciej Rzeszy; Saturn (Jacek Dehnel) – wyborny opis zderzenia osobowości w rodzinie Goyów; Sandman: Uwertura (Neil Gaiman) – wprawdzie przerost formy nad treścią, ale jakże to piękna i bogata forma…

WTF roku to Spisek przeciwko Ameryce (Philip Roth) – alternatywna historia Ameryki, w której wybory w 1940 wygrywa sympatyzujący z Hitlerem Charles Lindbergh, to z jednej strony świetny, działający na wyobraźnię opis narastającej niepewności i poczucia zagrożenia, z drugiej jednak strony kontekst historyczny przeszkadza w traktowaniu tego poważnie: mamy początek lat 40-tych, w Europie trwa już wojna, mnożą się getta i pogromy – a my się mamy przejmować dramatem rodziny, której odmówiono miejsca w hotelu i była to przez pierwsze dwa lata rządów Lindbergha literalnie jedyna nieprzyjemność, jaka ją spotkała? Pod koniec książki faktycznie zaczyna się robić groźnie – ale wcześniej trudno nie odnieść wrażenia, że ojciec bohatera, uznawany za paranoika, faktycznie nim jest. Nie wiem, co autor chciał przez to powiedzieć, bo nie podejrzewam go o niezauważenie tego dysonansu – zarazem jednak sensu w takim przedstawieniu sprawy nijak nie widzę.

Z lektur jednoznacznie odradzanych wypada natomiast wymienić Wykłady amerykańskie (Italo Calvino) i Godziny (Michael Cunningham) – o obu dość powiedzieć, że głównie przy nich ziewałem, a do ostatniej strony docierałem z ulgą. Na szczęście była to w minionym roku sytuacja niezmiernie rzadka.


Cóż dodać – poprawienia się w kwestii recenzowania książek już nawet nie obiecuję, bo po co rzucać słowa na wiatr. Zapewniam jednak, że literatura pozostanie na blogu obecna, choć może niekoniecznie w formie recenzji. Parę notek na ten temat mam już mniej lub bardziej przemyślanych, więc pozostaje tylko czekać na wenę i ochotę…


Komentarze

Podobne wpisy