„Co z ciebie za demokrata, skoro nie popierasz demokratycznie wybranego rządu” – taki argument, w tej czy innej formie, zdarzyło się usłyszeć chyba każdemu, a przez ostatnie pół roku szczególnie przybrał on na popularności. Nawet sam rząd chętnie go używa, oskarżając organizatorów antyrządowych demonstracji o niezdolność do pogodzenia się z wynikami wyborów. Nonsensowność tego argumentu zawsze wydawała mi się oczywista, ale z jakiegoś powodu dla wielu ludzi oczywiste to nie jest – i to nie tylko ludzi tego sortu, który aktualnie nami rządzi. Nawet Leszek Kołakowski, intelekt wszak niepospolity, zabłysnął kiedyś niezbyt mądrym bon motem: „Jeżeli 51% społeczeństwa chce zabić pozostałe 49%, to ja nie jestem demokratą”.
Nonsensowność, o której mówię, wynika z mieszania dwóch porządków – czym innym jest przecież popieranie ustroju jako takiego, a czym innym popieranie konkretnych ludzi, którzy w ramach tego ustroju akurat sprawują władzę. Parafrazując Kołakowskiego, można by równie dobrze powiedzieć: „Jeśli król chce zabić 49% poddanych, to ja nie jestem monarchistą” – i idąc dalej tym tropem, odrzucić w końcu wszystkie znane ludzkości ustroje polityczne, bo nie ma i pewnie nigdy nie będzie takiego, który uniemożliwiałby podejmowanie decyzji głupich, szkodliwych, czy zbrodniczych. Prawdopodobieństwo ich podjęcia może być oczywiście mniejsze lub większe, w zależności od trybu ich podejmowania – ale nigdy zerowe, niestety.
Co jednak ciekawe – gdy mowa o innych niż demokracja ustrojach, takie mylenie porządków się nie zdarza. Nie spotkałem się nigdy z przypadkiem, by monarchista krytykujący jakiegoś króla musiał się tłumaczyć, że mimo to naprawdę popiera monarchię. Może dlatego, że władza w tym ustroju jest całkowicie jednoznacznie uosobiona (nie sposób pomylić osoby z ustrojem), podczas gdy demokratyczny rząd stanowi jednak pewną abstrakcję, co sprzyja nieporozumieniom…
Ale też może dlatego, że atakowanie demokratycznego rządu jest po części zbieżne z atakowaniem ustroju – w obu przypadkach bowiem podważamy rację większości (w przypadku obecnego polskiego rządu akurat nie, bo poparcia większości on nie uzyskał, ale mówię o ogólnej zasadzie). A czy większość nie powinna, w opinii demokratów, mieć zawsze racji? Czy stwierdzając, że większość źle wybrała, demokrata nie podcina gałęzi, na której siedzi?
Oczywiście, że nie. Po pierwsze, z przyczyny wspomnianej wyżej: nie ma ustroju, który by gwarantował wyłącznie dobre rządy, więc i decyzje większości nie muszą być nieomylne – dość, by były statystycznie lepsze niż decyzje królów, dyktatorów czy komitetów partyjnych. Po drugie, wbrew powszechnemu przekonaniu, wyższość demokracji nad innymi ustrojami nie polega nawet na tym, że większość wybiera lepiej niż jakiekolwiek instytucje – bynajmniej, większość intelektem nie grzeszy i jak wybiera, każdy widzi. Wyższość demokracji i tajemnica jej sukcesu, to możliwość legalnego, niezależnego i skutecznego rozliczania władzy z jej działań.
Owszem, rozliczanie to działa jak działa: wyborcy są przeważnie naiwni i niekompetentni, działają emocjonalnie, patrzą nie dalej niż czubek własnego nosa i tak dalej – wszystko to prawda, nie ma co tu kryć. Ale nawet taka kulawa weryfikacja pozostaje lepsza niż żadna – a w każdym innym ustroju mamy do czynienia z tą drugą opcją. Możliwość rozliczania władzy bądź to z definicji nie istnieje (monarchia), bądź stanowi czystą teorię (komunizm). W efekcie rząd nie jest poddany żadnej presji na jakość rządzenia, z wyjątkiem możliwości wybuchu rewolucji, jak już będzie naprawdę źle – ale to przecież ostateczność, jaką mało który polityk bierze serio pod uwagę, dopóki nie jest za późno, by jej zapobiec.
W systemie niedemokratycznym też wprawdzie można stworzyć jakąś instytucję oceniającą rząd i władną go zmienić – ale zderzymy się wtedy z paroma nierozwiązywalnymi problemami. Po pierwsze: „kto pilnuje strażników?” – instytucja kontrolna też musiałaby być jakoś rozliczana, instytucja ją rozliczająca również – i tak w nieskończoność. Albo więc w którymś kroku rezygnujemy z kontroli (de facto wracając do punktu wyjścia, tylko z dodatkowymi szczeblami), albo budujemy jakąś formę wzajemnego patrzenia sobie na ręce – co jednak oznacza, że system jako całość nadal pozostaje bez nadzoru.
Po drugie, podział uprawnień musiałby być doskonale zbalansowany, ponieważ zbyt słaba instytucja kontrolna stałaby się fikcją (vide Rada Państwa w PRL – konia z rzędem temu, kto wymieni choć jednego z jej członków), natomiast zbyt silna sama by de facto przejęła stery (vide Rada Strażników Rewolucji w Iranie) – a że wszyscy politycy świata dążą do wzięcia jak największej władzy w swoje ręce, balans prędzej czy później musiałby zostać zaburzony, nieuchronnie prowadząc do jednej z ww. sytuacji.
Po trzecie, każda biurokracja z zasady dba o własny interes jak może, a o wykonywanie założonych celów tylko jak musi – choćbyśmy więc mieli nie wiadomo jak doskonale przemyślane instytucje, zawsze będą one grawitować w kierunku zajmowania się samymi sobą, w oderwaniu od pierwotnych celów swojego istnienia. Dobrze zaprojektowane będą oczywiście grawitować wolniej – ale będą. Na dłuższą metę konieczne jest więc istnienie jakiejś zewnętrznej siły, która będzie temu przeciwdziałać, przywołując władzę do porządku i przypominając jej, po co została powołana. Ale gdyby taka siła miała zostać stworzona sztucznie, to… patrz „po pierwsze”.
Demokracja rozwiązuje wszystkie te problemy za jednym zamachem, ostatnią instancją czyniąc tzw. zwykłych ludzi, w których interesie ostatecznie przecież powinno działać państwo – i dzięki temu rozwiązaniu faktycznie działa. Niedoskonale, i owszem – ale i tak na poziomie, jakiego nie zapewnia żaden inny ustrój. Nigdy więc dosyć powtarzania wiekopomnych słów Churchilla: „demokracja jest najgorszą formą rządu, jeśli nie liczyć wszystkich innych form, których próbowano od czasu do czasu”.
A w obecnej sytuacji warto też przytoczyć nieco mniej znane jego słowa: „Niewiele jest cnót, których Polacy nie posiadają, ale niewiele też jest błędów, których potrafili uniknąć…”
Komentarze
Polubiłam, na cokolwiek bardziej konstruktywnego mnie nie stać.
> Nie spotkałem się nigdy z przypadkiem, by monarchista krytykujący jakiegoś króla musiał się tłumaczyć, że mimo to naprawdę popiera monarchię.
Myślę, że to może działać na zasadzie „mniejszego zła”.
> vide Rada Państwa w PRL – konia z rzędem temu, kto wymieni choć jednego z jej członków
Kania, Gomułka. Strzelałem, ale sprawdziłem, że celnie – przydało się czytanie tego wywiadu-rzeki z drugim panem.
> Możliwość rozliczania władzy bądź to z definicji nie istnieje (monarchia)
Rewolty? :)
Nie chciałbym być źle zrozumiany: zupełnie rozumiem i popieram twój punkt widzenia. Ot miałem kilka uwag.
PS. „Kaznodzieja” :)
@majormistakes
Możesz jeszcze udostępnić;-).
@Sigvatr
Heh, w sumie nie było tak trudno trafić – większość najważniejszych polityków PRL-u miało tam jakiś epizod.
Rewolta jest możliwa niezależnie od ustroju, miałem na myśli legalne ścieżki.
Wiedziałem, że ktoś zaraz rozpozna:-).
A co z anarchokapitalizmem? :)
Zapytaj Somalijczyków, od wielu lat testują coś zbliżonego.
Demokracja ma też jeszcze jedną przewagę na innymi systemami. Wprowadza idee równości obywateli wobec prawa i wspiera oddolną samorządność.
Ja się w tą całą politykę nie mieszam, za bardzo kombinują, za bardzo kręcą. Zamydlili oczy naiwnym matkom, bo „pińcet”, a potem po cichu VAT na smoczki i butelki hop do góry. A te naiwne nadal się cieszą, bo „pińcet” dostaną, ale nie pomyślą, że dwa razy tyle im bez ostrzeżenia zabiorą, i to tam gdzie się nie spodziewają. (Jak nie na temat, to przepraszam, ale naprawdę na polityce się nie znam za bardzo)
Polityka w Polsce, jako tako, mnie aż tak nie interesuje. Dodam jednak coś od siebie.
„Co z ciebie za demokrata, skoro nie popierasz demokratycznie wybranego rządu”, to też Argumentum ad numerum, gdyż nawet jeśli większość popiera rządzących (w końcu wygrali wybory) nie oznacza, że ta większość ma rację. Kiedyś większość niesłusznie uważała, iż Ziemia jest płaska. I owszem, należy rozróżnić popieranie ustroju, od popierania danego rządu, gdyż każdy ustrój ma swoje przywary, także demokracja, w której to zniechęceni ludzie mogą zrezygnować z oddania głosu i w tym czasie do władzy może dojść partia, za którą wcale większość nie podąża. W demokratycznych wyborach można też wybrać autarcha (nie demokratę), gdyż ludzie głosujący nigdy do końca nie są w stanie na czas zorientować się w intencjach kandydata i odróżnić manipulację, w tym manipulację oskarżającą manipulowanie itp. – demokracja to zawiłość, w której ludzie się gubią i bywa, że wolą monarchię (prostsze wydaje im się, gdy wszystkim zarządza jeden człowiek/kilku ludzi i czyni swoje porządki, ogłaszając swoje kolejne sukcesy i – żeby nie brzmiało za pięknie – kolejne przeszkody, które z pomocą obywateli i potrzebnej cierpliwości – można pokonać). Demokracja to dość trudny ustrój dla większości, większość bowiem musi ponosić konsekwencje swoich wyborów i mądrze reagować, gdy jest źle, kiedy obietnice wyborcze nie są realizowane. Musi domagać się argumentów i dowodów, nie słów. Musi być dobra w wielu dziedzinach i właściwie przekazywać swoją wiedzę innym, a mamy czasy, w których wiedzę się ceni, nie rozdaje. Dla tej większości to zbyt wiele, w imię spokoju i wygody ona woli założyć sobie kajdanki, pozbyć się własnej woli.
W obecnych czasach większość częściej się myli niż ma słuszność.
Trochę zabrnęłam daleko, przepraszam i pozdrawiam.
1. Możliwość rozliczenia władzy nie jest żadną domeną demokracji. Abstrahując zupełnie od podatności ludzi na manipulację, przykładów rozliczeń monarchii / republiki było w historii aż nadto. Rodzime rokosze, Lenin, Robespierre, Cromwell, Brutus to te zupełnie tylko z pierwszego pomyślunku. Nie mówiąc już o prostej zmianie polityki w obrębie jednego ustroju i dobrym władcy przychodzącym po złym… albo odwrotnie. Zupełnie, jak w demokracji.
1a. „Demokratycznej klasie politycznej” udało się wmówić statystycznym, że bezkrwawa zmiana władzy to nie wiadomo jakie osiągnięcie cywilizacyjne, gdy tymczasem zabezpiecza ono tyłki przede wszystkim tym na świeczniku. Dzisiaj, jeśli jesteś mendą, grozi za to co najwyżej przegrana w wyborach; dawniej ceną była głowa, nie dziwi więc, że dla łajz wszelakich demokracja jest zwyczajnie zdrowsza. Ale przedstawiać to jako dorobek statystycznego?
2. Zupełnie – i w opisie „patrzenia na ręce”, i w opisie rozrostu biurokracji – z premedytacją zdajesz się pomijać „aspekt własnościowy”. Zakładanie, że król traktował państwo zawsze jak dojną krowę, jest tak samo zasadne, jak zakładanie, że każdy właściciel firmy koncentruje się na doraźnym zysku, za nic mając dłuższą perspektywę. A dłuższa perspektywa w połączeniu z „racją właściciela” to dość skuteczny sposób na pohamowanie rozrostu biurokracji chociażby.
Zauważ na marginesie, że upadek Rzplitej zaczął się w momencie odchodzenia od podejścia właścicielskiego – oczywiście z wielu względów. Liberum veto nie było absolutnie wymysłem myślowego klimatu jednowładztwa, ale – wprost przeciwnie – pewnej karykatury demokracji właśnie.
3. Apologia demokracji w tym poście przejawia zdumiewające podobieństwo do niegdysiejszego „Socjalizm – tak, wypaczenia – nie” aka „system dobry, tylko nie zawsze się sprawdza”.
1. Wyraźnie zaznaczyłem we wpisie, a potem jeszcze powtórzyłem w komentarzu, że mówię o legalnym rozliczaniu. Rewolucja, o czym również wspomniałem, jest rozwiązaniem ostatecznym i wyjątkowym, którego na co dzień nie bierze się pod uwagę, a nie normalnym elementem systemu. Jest to też rozwiązanie bardzo kosztowne i ryzykowne – czego przykładem choćby dokonania dwóch pierwszych panów, których wymieniłeś.
1a. Od kiedy istnieją telefony i samoloty, władza zwykle jest w stanie bezpiecznie się ewakuować, jak już zrobi się gorąco. Poza tym powtarzam: rewolucja jest ostatecznością – żeby się jej doigrać, trzeba dawać ciała długo i wytrwale (a i to nie zawsze wystarczy), podczas gdy w demokracji nierzadko wystarczą pomniejsze potknięcia, by przegrać reelekcję. Tak więc owszem, jest to ogromne osiągnięcie.
2. Kwestii stosunku władcy do państwa w ogóle tu nie poruszałem, ale skoro już o tym mowa – firma tym się różnie od państwa, że istnieje, by zarabiać pieniądze, a nie dla dobra pracowników. A podejście właścicielskie ma ten feler, że dobro właściciela ma się nijak do dobra poddanych – taki np. Walmart bardzo sprawnie i skutecznie zarabia miliardy, jednocześnie wyzyskując szeregowych pracowników do granic absurdu. Czy to jest model, który chcielibyśmy widzieć w państwie?
3. Być może, ale dla socjalizmu istniała lepsza alternatywa. Dla demokracji nie.
1. Legalność ustawodawstwa w czasach ekstremalnych jest bardzo grząskim tematem, więc z tym bym uważał. Proces norymberski np. opierał się AFAIK o instutucję zbrodni przeciwko ludzkości, która to kategoria w czasach popełniania tych zbrodni nie była jeszcze znana, więc wymachiwanie legalizmem w czasach rewolucji nie jest za bardzo teges…
Rewolucja jest rozwiązaniem nadzwyczajnym i kosztownym, nie da się ukryć, owszem. Zauważ jednakowoż, ze ze względu na swój „ciężar gatunkowy”, wespół z religią, stanowiły one jednak bardzo skuteczną przeciwwagę dla wszelkiej maści satrapów, których w systemach monarchistycznych nie było z pewnością aż tak wielu przez blisko dwa tysiące lat, żeby empirycznie uzasadnić „lepszość” demokracji.
1a. Ceausescu? Husajn? Kadafi? Mubarak też zresztą nie zdążył uciec. To raz. A dwa – cała masa satrapów pomniejszych w czasach nowożytnych też nagle nie rzuciła się na walizki [dlaczego nie chcieli uciekać, to zupełnie inna sprawa…]
2. W Twojej robocie też Ci tak źle, jak tym w Walmarcie? Jeśli nie, to argument o złych właścicielach oddalam.
Walmart stworzył prawdopodobnie [nie wiem, nie interesowałem się tematem] „niszę pracodawcy”, dokąd trafiają ludzie, którym – w uproszczeniu – generalnie się nie chce, plus studenci, ludzie do prac dorywczych, etc. Tworzenie państwa na tej zasadzie jest prostą drogą do samobójstwa ekonomicznego, więc nie bardzo wyobrażam sobie monarchę, który myśląc najmniej średniookresowo, chciałby forsować taki model rozwoju. W demokracji – jak najbardziej; elektorat ma pamięć jętki jednodniówki, a na dodatek pensja posła nie jest dziedziczna, więc w demokracji idzie co do zasady o to, żeby jak najszybciej się nażreć.
Zauważ nadto, że podejście nawet najbardziej tępego satrapy do zasobów ludzkich zmienia się na przestrzeni dziejów – choćby ze względu na demografię i globalizację.
Ale jakiego ustawodawstwa? Rewolucja jest nielegalna z definicji.
Według dzisiejszych kryteriów większość dawnych monarchów należałoby zakwalifikować jako krwawych dyktatorów, więc polemizowałbym.
Husajn nie został obalony przez rewolucję, a z braku sojuszników nie bardzo też miał gdzie uciec. Pozostali jak najbardziej by zdążyli, gdyby nie byli za głupi, żeby w porę uznać swoją porażkę.
W jaki sposób oddalasz? Czy istnienie firm, które nie wyzyskują pracowników, wyklucza istnienie takich, które ich wyzyskują?
Bzdura. Jest wiele państw, które stawiają na tanią siłę roboczą, brak BHP i praw pracowniczych, byle tylko opłacać się zagranicznym inwestorom bardziej od sąsiadów, a bynajmniej się od tego nie zawaliły. Zresztą, monarchów myślących krótkookresowo lub wcale, historia też zna całkiem sporo – i daleko nie wszyscy przypłacali to utratą władzy…
Bardzo dobry tekst. Miło spędziłam przy nim poranek ;)