26 lat po obaleniu komuny w końcu doczekaliśmy się dnia wolnego od pracy w rocznicę tego wydarzenia. Co prawda zbiegiem okoliczności i tylko jednorazowo, ale z braku laku dobry kit.
Warto przy tej okazji zauważyć, że święta stricte narodowe mamy raptem dwa – trzeci maja i jedenasty listopada. Reszta, poza nowym rokiem i pierwszym maja, to święta religijne. Z czego wniosek, że w całej tysiącletniej historii naszego narodu miały miejsce tylko dwa wydarzenia wystarczająco chwalebne, by je uczcić dniem wolnym od pracy. Z czego pierwsze tak naprawdę w ogóle na to nie zasłużyło – raz, że konstytucja nigdy nie weszła w życie, dwa, że uchwalono ją tylko dzięki – delikatnie mówiąc – nagięciu prawa, a trzy, że prowokując państwa ościenne do reakcji, tylko przyspieszyła ona utratę niepodległości.
Ale z jakiegoś powodu ten fakt świętujemy, tymczasem bezdyskusyjnego sukcesu, jakim było bezkrwawe odzyskanie wolności, najwyraźniej wolimy nie wspominać. Pomijając już nawet kwestię ewentualnego święta, ciężko w ogóle zauważyć jakiekolwiek zainteresowanie tematem w mediach, jeśli rocznica nie jest okrągła – podczas gdy rocznice tragedii typu Katyń czy powstanie warszawskie, nieodmiennie straszą z każdej lodówki. Cóż, żadna to nowina, że nasz naród woli uprawiać kult porażki, niż chwalić się sukcesami.
Czego dowodem podejrzenie, że jakiś Prawdziwy (a przynajmniej prawdziwszy ode mnie) Polak zaraz tu krzyknie, że jaki sukces, przecież agent Bolek, przecież złodziejska prywatyzacja, przecież bezrobocie, emigracja, wygaszanie i co tam jeszcze – litanię narzekań można ciągnąć i ciągnąć.
Co o takich narzekaniach sądzę, też już pisałem, więc nie będę się powtarzać – zwrócę tylko uwagę, że przy takim podejściu również Święto Niepodległości należałoby zlikwidować, bo co to w sumie był za sukces? Druga RP była przecież państwem biednym i kulawym, wzrost gospodarczy mieścił się co najwyżej w regionalnej średniej, pierwszego prezydenta zamordowano, demokracja przetrwała raptem jedną kadencję parlamentu, prześladowano mniejszości narodowe i religijne, lewactwo i prawactwo regularnie tłukło się na ulicach – litanię narzekań można ciągnąć wcale nie krócej niż wobec Trzeciej RP…
Być może dlatego i jedenasty listopada nie został świętem od razu, tylko dopiero po dziewiętnastu latach – i dlatego być może i dla czwartego czerwca ciągle jest nadzieja.
Komentarze
3 maja świętujemy bo to jest jeszcze Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski ;-) ta Konstytucja to przy okazji :-D
A drugiego maja mamy święto flagi i tylko dlatego, że większość i tak bierze wolne, więc to prawie jak święto ustawowe wolne od pracy. ;)
Bo można wskazać winnych. I ponarzekać.
Bo wybory czerwcowe to nie jest jakiś oszałamiający symbol. Niemcy mają zburzenie Muru, Czesi Aksamitną Rewolucję, Rumunia krwawą rewolucję której symbolem jest ubicie dyktatora. To są konkretne pełnokrwiste (nomen omen w przypadku Rumunii niestety) wydarzenia symbolizujące odzyskiwanie wolności. A u nas wybory do sejmu kontraktowego uznać można za wolne tylko częściowo.
I jasne, odzyskiwanie niepodległości w 1918 r. również odbywało się stopniowo. Jednak 11 listopada wybrano nie tylko ze względu na Piłsudskiego. To również rozejm w Compiègne, to porozumienie rozpoczynające wycofywanie wojska niemieckiego z terenu Polski (dopiero to oznaczało myślenie na serio o niepodległości).
Jak wiemy Armia Czerwona wycofała się trochę później niż 4 czerwca. To równie ważna data jak wybory czerwcowe.
To prawda, niestety – gdyby obalenie komuny nastąpiło w wyniku powstania z tysiącami ofiar, zapewne zbudowalibyśmy sobie wokół tego narodowy kult i biada temu, kto by próbował ów sukces deprecjonować. Ale sukcesu osiągniętego bez rozlewu krwi już tak nie szanujemy…