[tom 26 Lemowej Kolekcji]
Uff! Takiej ciężkiej lektury (także dosłownie – ponad 600 stron maczkiem) to już dawno nie miałem. Jeśli wcześniej narzekałem na wysiłek potrzebny do przegryzienia się przez pierwszy tom „Fantastyki i futurologii”, to teraz przyznaję, że nie wiedziałem co mówię – w porównaniu z „Filozofią przypadku” to była naprawdę bułka z masłem. A porównanie jest o tyle łatwe, że obie książki poruszają w dużej mierze ten sam temat, czyli teorię literatury – co przy okazji trochę ułatwia lekturę, bo niektóre tezy i zagadnienia się powtarzają (część z nich poruszał także „Mój pogląd na literaturę”) i nie trzeba się wszystkiego uczyć od początku.
A uczyć jest się czego: na dzień dobry mamy fenomenologiczną teorię dzieła literackiego, potem idzie semantyka językowa i kulturowa, analiza dzieła za pomocą teorii informacji, teorii gier, cybernetyki, stochastyki, a nawet genetyki, wreszcie socjologiczne i kulturowe usytuowanie dzieła, metody poznawcze, genologia, metakrytyka – i tak dalej, i tak dalej. A oprócz tego polemiki z różnymi szkołami i teoriami literaturoznawstwa, no i oczywiście rozliczne dygresje na rozliczne tematy. Nie dla mięczaków, zdecydowanie.
OK, mógłby ktoś powiedzieć, ale o co w tym wszystkim właściwie chodzi? No cóż, najogólniej rzecz biorąc, chodzi o to, że autor proponuje nowe, bardziej naukowe spojrzenie na literaturę, przesuwające literaturoznawstwo w kierunku nauk ścisłych, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Stąd wspomniana cybernetyka i inne dalekie od literatury dziedziny, które Lem próbuje zaprząc do analizy dzieła literackiego, np. analizując przepływ informacji od autora do czytelnika lub przedstawiając lekturę jako grę między czytelnikiem i autorem (dość osobliwą, bo tylko autor zna jej reguły, którymi w dodatku może manipulować do woli).
Efekty tych prób są jednak mocno wątpliwe – przedstawienie książki jako genotypu, a jej odbioru jako fenotypu, jest niewątpliwie oryginalne i ciekawe, ale dla krytyki literackiej nic konkretnego z tego nie wynika – podobnie jak z większości zaprezentowanych tu pomysłów. Fajnie się o nich czyta, może i coś w nich jest, ale jak właściwie miałaby wyglądać ich realizacja? W jaki sposób krytyk miałby analizować utwór za pomocą teorii gier i jakie wnioski mógłby wyciągnąć z takiej analizy? Nie wiadomo. Odważnych teorii i postulatów nie brakuje, ale praktyka wydaje się autora zupełnie nie interesować.
Inna sprawa, że cała wizja „utechnicznienia” krytyki zgrzyta w kwestii fundamentalnej – czy ścisłe podejście nie spowoduje zagubienia tego, co w sztuce najważniejsze a dla matematyki nieuchwytne, czyli samej wartości dzieła? Lem słusznie miesza z błotem strukturalizm, zarzucając mu organiczną niezdolność do odróżniania książek wybitnych od beznadziejnych, nazywając go „taką maszyną do oddzielania diamentów od śmieci, która tylko wtedy działa doskonale, gdy wrzucamy do niej same diamenty” – tymczasem sam proponuje podejście, które grozi wylądowaniem w tym samym dołku. Nietrudno sobie przecież wyobrazić utwór, który znakomicie przekaże masę informacji i zrealizuje jakąś formalną grę, ale czytać się tego nie będzie dało.
Jak już jednak wspominałem, autora interesuje głównie teoria – czego najlepszym dowodem fakt, że żadnej z zaproponowanych przez siebie metod nawet nie próbuje choćby oględnie zaprezentować w działaniu. W ogóle zresztą przykładów tu jak na lekarstwo – teoretyczne wywody potrafią się ciągnąć przez wiele stron bez przywołania choćby jednego tytułu obrazującego stawiane tezy. Tylko trzy książki doczekały się szerszego omówienia („Wizja lokalna” jako opis budowy świata przedstawionego, „Imię róży” jako przykład arcydzieła odczytywanego na różnych poziomach w zależności od wyrobienia czytelniczego oraz „Pallas, czyli frasunek” jako ilustracja procesu wyrabiania sobie krytycznej opinii), jest też trochę o twórczości Manna, ale wszystko to raczej na marginesie głównego wątku (aczkolwiek czyta się te fragmenty świetnie – Lem bez wątpienia wielkim krytykiem był).
Wszystko jasne, ale co robi ta „filozofia przypadku” w tytule? No właśnie – rozwinięciem wspomnianej wizji jest diagnoza rozwoju kultury, stwierdzająca, że – abstrahując od jakości, która według Lema głównie spada – systematyczny wzrost liczby dzieł prowadzić będzie do coraz większej przypadkowości w ich selekcji naturalnej, a to z kolei doprowadzi do tego, że konieczne stanie się zaprzęgnięcie do ich analizy rachunku prawdopodobieństwa, statystyki i stochastyki. Rola przypadku w naszym świecie jest tu zresztą tematem dłuższych rozważań – autor słusznie zauważa, że historia religii, filozofii czy nauki to historia ucieczki przed losowością i szukania w przypadkowych wydarzeniach porządku i determinizmu, czy to pod postacią „niezbadanych wyroków bożych”, czy to „historycznej konieczności”, czy po prostu praw fizyki – gdzie jednak koniec końców losowość (w mechanice kwantowej) okazała się nieunikniona. Przynajmniej jak dotąd, bo wielu naukowców nie chce się z nią pogodzić („Bóg nie gra w kości”, mawiał Einstein) i nadal uparcie szuka jakiegoś głębszego porządku.
Wracając do kultury – prognoza jej rozwoju wydaje się sprawdzać, może niekoniecznie co do jakości (wbrew powszechnym narzekaniom na jej upadek nie uważam, żeby współczesna literatura źle się miała), ale co do ilości na pewno tak, a i przypadkowość wydaje się rosnąć – najlepszym przykładem internetowe memy, których losów ni cholery nie da się przewidzieć. Żaden mędrzec nie potrafi wytłumaczyć, czemu jeden obrazek odnosi gigantyczny sukces i doczekuje się miliona kopii, przeróbek i parodii, a inny, niby nie gorszy, przelatuje niezauważony. Nikt chyba nie zaprzeczy, że przypadek ma tu ogromne, jeśli nawet nie decydujące znaczenie.
Tu znowu jednak pojawia się wspomniany wcześniej problem: jak propozycje Lema miałyby być realizowane w praktyce? Czy istnieje jakaś metoda analizy statystycznej, która pozwoliłaby sensownie analizować choćby te głupie memy, nie mówiąc już o wyższych formach kultury? Śmiem wątpić. Czy taka analiza przyniosłaby nam jakąś pożyteczną wiedzę? Tym bardziej śmiem wątpić. Nie wykluczam wprawdzie pozytywnej odpowiedzi (może po prostu nie potrafię patrzeć tak dalekowzrocznie jak Lem), ale nijak mi się to nie widzi. Przynajmniej nie w dającej się przewidzieć przyszłości – a przecież od pierwszego wydania książki i tak już minęło prawie pół wieku, więc kto wie, czy ta przyszłość kiedykolwiek nadejdzie.
Mimo tych wszystkich zastrzeżeń nie oceniam książki źle – mimo ciężkiej formy i wątpliwości co do głównej idei, bez wątpienia jest to bardzo pouczająca i pobudzająca intelektualnie lektura, przy której człowiek może się dobitnie przekonać, jak niewiele wie o literaturze, krytyce i problemach pokrewnych, a jak wiele trzeba, żeby móc się uważać za rzeczywiście kompetentnego w tej dziedzinie. Czy polecam? Cóż – kto przeczytał wspomniane na początku książki, sam sobie może odpowiedzieć, czy ma ochotę na ciąg dalszy – natomiast kto nie przeczytał, lepiej niech nie skacze na głęboką wodę bez przygotowania, bo utonąć tu naprawdę łatwo.
Ocena: 4+
Komentarze
No no no, jestem pod wrażeniem. Ja mimo wielu prób nie zdołałem się przebić przez „Filozofię przypadku”, a filozofia jest dla mnie jak tlen i glukoza :) Możesz być z siebie dumny.
Z ciekawości spytam, ile to Tobie zajęło (dni i – w przybliżeniu – godzin)?
Akurat filozofii tam za wiele nie ma, no ale dziękuję za uznanie:-). A ile mi to zajęło – hmm, na oko to było trochę ponad dwa miesiące, ale z przerwami na lżejsze (w obu tego słowa znaczeniach) lektury. A godzin pewnie między 30 a 40, biorąc pod uwagę, że średnia godzinowa (też na oko) była w okolicach dwudziestu stron.
Tu się mylisz, filozofii jest tam sporo. Kwestia przyjętej szerokości znaczenia tego słowa ;)
„Prawdziwość zdania zależy od znaczenia pojęć użytych w zdaniu”;-).
Filozofii przypadku nie znam, a przez Fantastykę i futurologię próbowałem przebrnąć kilka lat temu. Może trochę za głupi byłem wtedy, ale i teraz wydaję mi się, że wszelkie rozważania o teorii literatury, teorii fotografii, teorii muzyki* itp. to dorabianie do tego wszystkiego jakiejś sztucznej ideologii.
Nie ma i nie może być jedynej słusznej (ścisłej), uniwersalnej metody interpretacji/oceny twórczości. Bowiem wystarczy przepytać różnych autorów i okaże się, że każdy tworzy z innego powodu, co innego chce przekazać i inaczej też patrzy na odbiór swego dzieła przez innych.
IMO to są rozważania dla samych rozważań, które nie niosą ze sobą nic pożytecznego.
*teoria muzyki po części ma rację bytu, ale w zakresie akustyki i oddziaływania psychofizycznego, ale nazwałbym to raczej teorią dźwięków, a nie muzyki.
Jasne, że jedynej słusznej metody interpretacji czy oceny nie ma i być nie może („piękno powstaje w oczach obserwatora” czy jakoś tak), ale to jeszcze nie przekreśla sensu tworzenia teorii na ten temat. Na naukach ścisłych świat się przecież nie kończy, nawet jeśli pewnych różnic zdań nie da się rozstrzygnąć, to teorie wszelakie przynajmniej tworzą jakieś sensowne ramy dyskusji, lub/i mogą być drogowskazami przy dalszych interpretacjach.
Przykładowo wspomniana we wpisie krytyka „Imienia róży” znacznie poprawiła moje rozumienie tej powieści, wydobywając znaczenia, których nawet nie podejrzewałem i sam pewnie w życiu bym ich nie wydobył, nie mając tak szerokiej wiedzy o literaturoznawstwie i filozofii, jak Lem. A nawet jeśli niektóre szczegóły tej interpretacji mogą być błędne (tzn. niezgodne z zamysłem autora), to w ogólnym zarysie raczej trudno wątpić w jej trafność. Na pewno się więc nie zgodzę, że nic pożytecznego z tych „rozważań dla samych rozważań” nie wynika.