Cichy Fragles

skocz do treści

Powstanie i bitwa, czyli kult porażki

Dodane: 18 sierpnia 2008, w kategorii: Przemyślenia

Dzień Wojska Polskiego – skąd się wzięło to święto? Co to za rocznica? Kto odpowiedział bez zastanowienia, może przejść do następnego akapitu. Kto potrzebował się zastanowić, czy – o zgrozo – skorzystać z Google lub Wikipedii (z doświadczenia wiem, że nie jest to szczególnie rzadki przypadek), niech dobrze zapamięta, że to rocznica bitwy warszawskiej. Bitwy, w której pokonaliśmy jedną z najpotężniejszych wówczas armii świata. Bitwy, która uratowała naszą dopiero co odzyskaną niepodległość. Bitwy, która uratowała Europę przed ofensywą komunizmu. Bitwy, którą zaliczono do przełomowych bitew w historii świata. Bitwy, którą bez żadnej przesady można uznać za największy sukces militarny w naszej historii, porównywalny tylko z Grunwaldem i Wiedniem.

Bitwy, która mimo to w świadomości historycznej Polaków praktycznie nie istnieje.


Zatkany czasowstrzymywacz

Dodane: 7 lipca 2008, w kategorii: Net, Przemyślenia

Nikogo, kto miał do czynienia z RSS, nie trzeba chyba przekonywać do zalet tej technologii. Na nadmiar wolnego czasu mało kto przecież narzeka, a mało co pozwala go tak łatwo zaoszczędzić. Wystarczy kilka subskrypcji, żeby docenić narzędzie, które odwala za nas sprawdzanie, czy na którejś z przeglądanych stron nie pojawiło się coś nowego – a na kilku oczywiście się nie kończy. Przy kilkunastu różnica staje się bardzo wyraźna, a przy kilkudziesięciu nie ma już żadnej dyskusji – regularne odwiedzanie takiej liczby stron byłoby praktycznie niewykonalne. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, klikanie w charakterystyczną pomarańczową ikonkę przychodzi nam coraz łatwiej, kolejne blogi same wskakują do czytnika, wszelkie pożądane treści dostajemy na tacy, a życie staje się coraz piękniejsze.

Do czasu.

Do czasu, gdy liczba subskypcji staje się trzycyfrowa, podobnie jak dzienna liczba wiadomości do przeczytania. Nagle okazuje się, że cudownie zaoszczędzonego czasu znowu zaczyna brakować, ba! zaczyna on nas coraz szybciej gonić. Przekonujemy się o tym dobitnie, kiedy po dwóch-trzech dniach odpoczynku od komputera widzimy pięćset nieprzeczytanych wiadomości i uświadamiamy sobie, że trzeba je w miarę szybko przeczytać, bo w ciągu doby przybędzie sto kilkadziesiąt kolejnych.


Co z tą Irlandią?

Dodane: 14 czerwca 2008, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

Stało się. Traktat z Laeken – alias eurokonstytucja, alias traktat lizboński – po raz kolejny poległ w referendum. Przeciwnicy integracji jak zwykle zareagowali na to euforią i tekstami o rychłym końcu UE, a politycy jak zwykle zareagowali zakłopotaniem, powtarzaniem „jakoś to będzie” i patrzeniem po sobie, kto ma jakiś pomysł, co z tym fantem zrobić. Problem w tym, że chwilowo nikt takiego pomysłu nie ma. Propozycja wyłączenia Irlandii z traktatu jest nonsensowna, jako że traktat reguluje m.in. takie kwestie jak skład Komisji Europejskiej czy system głosowania w Radzie UE – a tu żadnych wyjątków przecież być nie może. Powtarzanie referendum nie wchodzi w grę, bo to już by była jawna kpina z demokracji, zresztą bez żadnej gwarancji sukcesu. Cóż zatem począć?

Zacznijmy od kwestii podstawowej – dlaczego właściwie Irlandczycy byli przeciw? Oczywiście nie dlatego, że mają coś przeciwko Unii. Przeciwnicy integracji naturalnie głoszą wszem i wobec, że wynik referendum to głos sprzeciwu wobec „planów budowy superpaństwa”, „dyktatu Brukseli”, „socjalistycznych (ew. liberalnych) zapędów eurokratów” itd., ale sondaże mówią co innego – zdecydowana większość Irlandczyków popiera integrację i nie ma większych zastrzeżeń co do jej kształtu. Głosowanie dotyczyło tylko i wyłącznie samego traktatu – czy może raczej wyobrażeń o nim, bo większość argumentów używanych w kampanii referendalnej miała luźny związek z prawdą (a niektóre były wręcz zwykłymi kłamstwami, jak choćby dyżurny zarzut, że Unia każe zalegalizować aborcję i eutanazję). Przeciwnicy traktatu po raz kolejny z sukcesem użyli sprawdzonego sloganu „nie wiesz, głosuj przeciw”, a zwolennikom po raz kolejny nie przyszło do głowy, żeby na to głupie hasło odpowiedzieć mądrzejszym „nie wiesz, nie głosuj”. Inna sprawa, że gdyby udział w referendum wzięli tylko dobrze poinformowani, frekwencja wyniosłaby pewnie z 5%.

No właśnie – czy jest w ogóle sens przyjmować w drodze referendum dokument tak „techniczny”, regulujący kwestie w większości całkowicie abstrakcyjne dla przeciętnego obywatela? Moim zdaniem nie bardzo – referenda powinny dotyczyć spraw zasadniczych i zrozumiałych dla wyborców, a nie szczegółowych regulacji, które zajmują paręset stron, i których sens tylko prawnicy są w stanie w pełni pojąć. No ale takie Irlandia ma prawo, że umowy międzynarodowe muszą być zatwierdzane przez wyborców, i nic na to nie poradzimy – ten przepis jest jednym z fundamentów irlandzkiej neutralności i nie ma mowy o jego zmianie. Z drugiej strony, nie da się upchać kompleksowej reformy Unii na paru kartkach, a „uatrakcyjnianie” jej na siłę przez dorzucenie paru nośnych propagandowo paragrafów byłoby po prostu jej psuciem i objawem traktowania wyborców jak dzieci. Z trzeciej strony, Unia potrzebuje reform, żeby sprawniej funkcjonować, a bez zgody Irlandii nie ma mowy o ich przeprowadzeniu. Jak z tego wybrnąć?


Nowsze wpisy »