Cichy Fragles

skocz do treści

W infopustyni i w infopuszczy

Dodane: 19 czerwca 2009, w kategorii: Net, Przemyślenia
Chciałem kiedyś wspomóc się internetem w mojej pracy. Wpisałem w wyszukiwarkę słowo „utopia” i dostałem informację „znaleziono trzy miliony stron”. Byłoby największą utopią w moim życiu, gdybym próbował się przez to wszystko przekopać…

Zygmunt Bauman
– Co jest trudnością dla człowieka, który chce dziś poznać z lektur świat, zdobyć o nim wiedzę, zrozumieć go?
– Nadmiar. Morze książek, czasopism, taśm, stron internetu, a wszystko pełne wszelkich teorii, nazw, danych. Nadmiar.

Ryszard Kapuściński
Dopóki nie skorzystałem z internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów.

Stanisław Lem

Wyczytałem gdzieś kiedyś, że w dwudziestym wieku ludzkość wyprodukowała więcej informacji niż w całej swojej wcześniejszej historii, od wynalezienia pisma aż do roku 1900 – a w dwudziestym pierwszym wieku, choć trwa on dopiero kilka lat, wyprodukowaliśmy jej już więcej, niż przez cały wiek dwudziesty. Ponieważ wyczytałem to parę lat temu, mogę chyba spokojnie uznać, że w takim razie w obecnym stuleciu zdążyło już powstać więcej informacji niż od zarania dziejów aż po rok 2000. Nic zatem dziwnego, że – jak wyczytałem gdzie indziej i kiedy indziej – współczesny człowiek często „przetwarza” więcej wiadomości w ciągu jednego dnia, niż jego przodek sprzed kilku wieków dostawał przez całe życie.

Wydawałoby się – nic, tylko się cieszyć. Więcej produkujemy, więcej dostajemy, a postęp jest niemalże hiperboliczny. Czego chcieć więcej? No niestety, aż tak różowo nie jest. W puszczy wprawdzie zniknęły problemy, które nam doskwierały na pustyni, ale w zamian, jak to zwykle w życiu bywa, pojawiły się nowe.

Przede wszystkim, ilość nie przeszła w jakość. Może i stoimy po kolana w klejnotach, ale miażdżąca większość tej masy to bezwartościowe świecidełka, które tylko przeszkadzają w znajdywaniu diamentów. Nie chodzi mi nawet o informacyjny szum o Dodzie czy Paris Hilton, bo tego typu durnoty łatwo odsiać, czasem najwyżej drażnią. Prawdziwą zmorą jest szum innego rodzaju – tony kłamstw i bredni na wszystkie tematy, serwowanych nam ze wszystkich stron coraz bardziej bezczelnie i bezkarnie.


Jak poprawić Europarlament?

Dodane: 23 maja 2009, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

Wybory za pasem, a kampania jeszcze bardziej niemrawa niż pięć lat temu. O jej poziomie merytorycznym szkoda w ogóle mówić – jedno wielkie dziadostwo. Nic dziwnego, że frekwencja też się zapowiada jeszcze mniejsza, choć już poprzednio była rekordowo niska. Określenie „wybory drugiej kategorii” samo się nasuwa…

W tym miejscu wypadałoby umieścić litanię narzekań na słabość Europarlamentu, krótkowzroczność wyborców i ignorancję polityków, ale nie mam ochoty powtarzać po raz sto pierwszy tego, co już zostało powiedziane sto razy. Tym bardziej, że w tych kwestiach i tak nic się praktycznie nie da zrobić – wzrost znaczenia EP tak czy siak musi postępować małymi krokami i żadna siła tego znacząco nie przyspieszy; podobnie wyborcy i politycy są jacy są i nie zmienią się z dnia na dzień. A poza tym jest jeszcze jedna ważna kwestia, którą mało kto porusza – i to na nią chciałbym przede wszystkim zwrócić uwagę.

Mianowicie: O co tak naprawdę chodzi w tych wyborach? Jakie ma znaczenie, na kogo zagłosujemy? Czy istnieje jakakolwiek różnica np. między głosem na PO i głosem na PSL, skoro jedni i drudzy należą do tej samej frakcji w Europarlamencie? Czy ma jakiekolwiek znaczenie (poza psychologicznym), która partia te wybory wygra?

Tu właśnie leży pies pogrzebany – w krajowych wyborach stawka jest jasna (kto wygrywa, ten rządzi), natomiast w eurowyborach tej stawki nie widać – wygrana partii XYZ praktycznie nic jej nie daje i w żaden zauważalny sposób nie wpływa na cokolwiek, a w dodatku podziały partyjne w wyborach nie pokrywają się z podziałami w parlamencie. Wobec tego przeciętny wyborca nie ma tak naprawdę żadnego powodu (poza osobistymi sympatiami), by głosować na tych czy tamtych – i tak nie zrobi to żadnej widocznej różnicy.


O słuchaniu muzyki w autobusie

Dodane: 17 kwietnia 2009, w kategorii: Przemyślenia

Nasunęły mi się ostatnio dwa spostrzeżenia na tytułowy temat.

Pierwsze:

Jakość muzyki jest odwrotnie proporcjonalna do głośności

Drugie:

Już nawet nie pamiętam, kiedy po raz ostatni widziałem kogoś z discmanem czy walkmanem – podczas osób z odtwarzaczami MP3 zawsze wypatrzę przynajmniej kilka. Ten fakt najlepiej pokazuje, jak głupia i krótkowzroczna jest polityka koncernów fonograficznych, które bronią się rękami i nogami przed tym formatem. Nikt mi bowiem nie wmówi, że choć 1% tych wszystkich ludzi zadaje sobie trud kupowania płytek w sklepie i konwertowania ich do empetrójek, a na pewno wielu by chętnie zapłaciło za pliki, gdyby było je gdzie kupić – oczywiście bez kretyńskich zabezpieczeń i za sensowną cenę. Ale nie, lepiej do końca bronić pozycji, które już i tak są nie do utrzymania…


Coraz tragiczniej

Dodane: 13 kwietnia 2009, w kategorii: Absurdy, Polityka, Przemyślenia

Druga Rzeczpospolita – trzy razy przez dwadzieścia lat.

PRL – cztery razy przez ponad czterdzieści lat.

Trzecia Rzeczpospolita – jak dotąd jedenaście razy przez dwadzieścia lat. W tym pięć razy przez ostatnie trzy lata.

Mowa oczywiście o dzisiejszym temacie numer jeden, czyli kolejnej żałobie narodowej. Bardzo ciekawy trend, prawda?

Ciekawe jest też porównanie przyczyn. W Drugiej RP i w PRL-u żałobę ogłaszano wyłącznie po śmierci znaczących postaci (jak Narutowicz, Piłsudski, Stalin, Bierut czy Wyszyński), Kwaśniewski ogłaszał ją tylko przy okazji naprawdę ważnych wydarzeń (powódź, jedenasty września, tsunami czy śmierć papieża), a Kaczyński? Zawalona hala, eksplozja w kopalni, wypadek autobusu, katastrofa lotnicza, pożar w hotelu. Bez wątpienia tragedie, ale czy rzeczywiście ważne dla całego narodu i zasługujące na taką „nobilitację”? Pytanie czysto retoryczne – wiadomo, że chodzi o PR i nic więcej.

Napisałbym jeszcze coś o innej statystyce, ale tu już mnie uprzedził Modrzew, z którym całkowicie się zgadzam i solidaryzuję, ale layoutu na różowo nie chce mi się przerabiać;-).

Ale mniejsza o żałobę, bo to w sumie drugorzędna kwestia. Gorzej, że po raz kolejny słyszę, że Kaczor z Donaldem już się spieszą z rozdawaniem państwowej kasy ofiarom pożaru. I to mnie już naprawdę wkurza, bo codziennie dziesiątki ludzi tragicznie giną i ich rodzinom jakoś władza pięniędzy nie daje – tak jakby istniała jakaś różnica między ofiarą małej i dużej katastrofy. Tzn. z punktu widzenia mediów – a zatem i polityków – oczywiście istnieje, ale w takim razie mogliby z łaski swojej sypać swoimi własnymi pieniędzmi, a nie robić sobie kampanię wyborczą za nasze.

No i ostatni kretynizm, czyli natychmiastowe podróże premiera i prezydenta na miejsce katastrofy, gdzie nie tylko nie są do niczego potrzebni, ale jeszcze nierzadko przeszkadzają w akcji ratunkowej, bo część służb musi nadskakiwać jaśnie panom zamiast normalnie pracować. Cóż, służba nie drużba, ale mam nadzieję, że trafi się kiedyś jakiś poszkodowany, który podczas transmisji na żywo z miejsca katastrofy poczęstuje zatroskanego prezydenta czy premiera ciętą ripostą wujka Staszka.


Frajerzy

Dodane: 17 marca 2009, w kategorii: Przemyślenia

Jakiś rok temu „Rzeczpospolita” ogłosiła, że lekarzom w Szkocji zakazano używać przy dzieciach słów „mama” i „tata”, żeby nie ranić uczuć homoseksualistów. Rzesze polskich prawicowców uniosły się gniewem, bluzgając ile wlezie na „terror politycznej poprawności”, by poniewczasie się dowiedzieć, że ta zadziwiająca informacja ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co wiadomości Radia Erewań: nie w Szkocji, tylko w jednym tamtejszym regionie; nie zakazano, tylko zasugerowano; i nie przy dzieciach w ogóle, tylko w rozmowach z dziećmi homoseksualistów. Ale co sobie konserwatyści pokrzyczeli, to ich.

Kilka miesięcy później któryś portal (chyba Wiadomości24, ale głowy nie dam) poinformował, że w jakimś unijnym dokumencie dotyczącym historii Europy pominięto rozbiory, wojnę polsko-bolszewicką, Katyń i coś tam jeszcze. Reakcję internautów (szczególnie na Wykopie) można było porównać tylko z wrzuceniem granatu do szamba, a ciężar obelg pod adresem „antypolskich fałszerzy historii” był wprost proporcjonalny do ich liczby. Jak się potem okazało, ów dokument nie wspominał o rozbiorach i innej naszej martyrologii z tego prostego powodu, że mówił on o historii Europy… po 1945. Ot, taki drobny szczegół, na który autor wiadomości nie zwrócił uwagi, a patryjotom nie przyszło do głowy, żeby to sprawdzić.


Ziemkiewicz sięgnął bruku

Dodane: 25 lutego 2009, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

Kiedyś Rafał A. Ziemkiewicz zaliczał się do moich ulubionych publicystów – co było o tyle ciekawe, że z przynajmniej połową jego poglądów absolutnie i fundamentalnie się nie zgadzałem. Nie mogłem mu jednak odmówić świetnego (i wyjątkowo ostrego) pióra, świetnej konstrukcji tekstów, bardzo celnej argumentacji, konsekwentnie przełamującej wszelkie stereotypy i utarte sądy, wreszcie wyjątkowej zręczności w przekonywaniu do swoich twierdzeń. Wszystkich tych cech mógł mu zazdrościć niemal każdy felietonista w kraju. Niestety, nie bez powodu wszystko to piszę w czasie przeszłym. Oto bowiem gdzieś tak pomiędzy rokiem 2004 i 2005 coś się w tej maszynie do produkcji felietonów zaczęło zacinać.

Pierwszym sygnałem spadku formy był porażająco durny tekst o problemach psychicznych dotykających polskich żołnierzy wracających z Iraku. Ziemkiewicz problemy te podsumował stwierdzeniem, że widocznie nasz bohaterski naród strasznie nisko upadł, skoro nasi żołnierze wpadają w depresję tylko dlatego, że ktoś do nich strzela, a tak w ogóle to w Bagdadzie jest bezpieczniej niż w typowym europejskim mieście, więc żołnierz powinien stamtąd wracać jak z wakacji. Trudno mi było uwierzyć, że ten stek bredni jest dziełem autora znanego z profesjonalizmu i bezlitosnego piętnowania ignorancji wśród kolegów po fachu – tym niemniej podpis nie pozostawiał wątpliwości. No ale pojedyncza wpadka może się zdarzyć każdemu.


Zbrodnia i statystyka

Dodane: 10 lutego 2009, w kategorii: Przemyślenia

Od kilku dni cała Polska żyje wiadomością o tym, że gdzieś na drugim końcu świata (no, może trochę bliżej) jacyś psychole kogoś zamordowali. Rzecz niby niespecjalnie sensacyjna, bo każdego dnia, świątek, piątek czy niedziela, rozmaici psychole na całym świecie mordują w porywach do kilkuset osób i nikogo to specjalnie nie obchodzi – ale w tym akurat przypadku zamordowany był Polakiem, a mordercy pochwalili się swoją zbrodnią wszem i wobec, więc medialność automatycznie wzrosła tysiąckrotnie.

Mógłbym teraz napisać, co sądzę o takiej mentalności plemiennej i takiej hierarchii ważności, w której nic nie znaczący incydent, jakim była śmierć jednego polskiego inżyniera, stoi wyżej niż np. wielki atak terrorystyczny w stolicy Indii, o którym przez dwa i pół miesiąca tyle w polskich mediach nie napisano/powiedziano, co o tym inżynierze przez tydzień. Mógłbym też coś napisać o powszechnej histerii, w ramach jeden kretyn domaga się komisji śledczej, drugi chce wpisać do konstytucji zakaz negocjacji z terrorystami, a trzeci ogłasza naszą porażkę w wojnie z terroryzmem – ale tymi tematami zajmę się może kiedy indziej, a póki co wolę wspomnieć coś o statystyce.


Po co mi Linux?

Dodane: 26 stycznia 2009, w kategorii: Przemyślenia

(Ten wpis miał być pierwotnie komentarzem do wpisu o bezsensie używania Linuksa na desktopach i dyskusji, jaka tam się wywiązała, ale stwierdziłem, że trochę tego za dużo jak na komentarz)

Zacznijmy może od moich prywatnych doświadczeń z pingwinami. Pierwszy (i w dającej się przewidzieć przyszłości ostatni) raz podjąłem wyzwanie trzy czy cztery lata temu, pod wpływem fali entuzjastycznych tekstów o Ubuntu, który miał być jakoby niesamowicie przyjazną dystrybucją, niewiele tylko trudniejszą w obsłudze niż Windows. Cóż, instalacja faktycznie nie była problemem, ale zaraz potem zaczęły się schody.


Powstanie i bitwa, czyli kult porażki

Dodane: 18 sierpnia 2008, w kategorii: Przemyślenia

Dzień Wojska Polskiego – skąd się wzięło to święto? Co to za rocznica? Kto odpowiedział bez zastanowienia, może przejść do następnego akapitu. Kto potrzebował się zastanowić, czy – o zgrozo – skorzystać z Google lub Wikipedii (z doświadczenia wiem, że nie jest to szczególnie rzadki przypadek), niech dobrze zapamięta, że to rocznica bitwy warszawskiej. Bitwy, w której pokonaliśmy jedną z najpotężniejszych wówczas armii świata. Bitwy, która uratowała naszą dopiero co odzyskaną niepodległość. Bitwy, która uratowała Europę przed ofensywą komunizmu. Bitwy, którą zaliczono do przełomowych bitew w historii świata. Bitwy, którą bez żadnej przesady można uznać za największy sukces militarny w naszej historii, porównywalny tylko z Grunwaldem i Wiedniem.

Bitwy, która mimo to w świadomości historycznej Polaków praktycznie nie istnieje.


Zatkany czasowstrzymywacz

Dodane: 7 lipca 2008, w kategorii: Net, Przemyślenia

Nikogo, kto miał do czynienia z RSS, nie trzeba chyba przekonywać do zalet tej technologii. Na nadmiar wolnego czasu mało kto przecież narzeka, a mało co pozwala go tak łatwo zaoszczędzić. Wystarczy kilka subskrypcji, żeby docenić narzędzie, które odwala za nas sprawdzanie, czy na którejś z przeglądanych stron nie pojawiło się coś nowego – a na kilku oczywiście się nie kończy. Przy kilkunastu różnica staje się bardzo wyraźna, a przy kilkudziesięciu nie ma już żadnej dyskusji – regularne odwiedzanie takiej liczby stron byłoby praktycznie niewykonalne. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, klikanie w charakterystyczną pomarańczową ikonkę przychodzi nam coraz łatwiej, kolejne blogi same wskakują do czytnika, wszelkie pożądane treści dostajemy na tacy, a życie staje się coraz piękniejsze.

Do czasu.

Do czasu, gdy liczba subskypcji staje się trzycyfrowa, podobnie jak dzienna liczba wiadomości do przeczytania. Nagle okazuje się, że cudownie zaoszczędzonego czasu znowu zaczyna brakować, ba! zaczyna on nas coraz szybciej gonić. Przekonujemy się o tym dobitnie, kiedy po dwóch-trzech dniach odpoczynku od komputera widzimy pięćset nieprzeczytanych wiadomości i uświadamiamy sobie, że trzeba je w miarę szybko przeczytać, bo w ciągu doby przybędzie sto kilkadziesiąt kolejnych.


« Starsze wpisy Nowsze wpisy »