Cichy Fragles

skocz do treści

Czym się różni rząd od samorządu?

Dodane: 20 listopada 2010, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

Cisza wyborcza nastała, ale niektórzy chcieliby pewnie pogadać o polityce, więc rzucam temat polityczny, a ciszy nie łamiący: dlaczego władze samorządowe utrzymują poparcie nieporównanie sprawniej niż centralne?

Po dwudziestu latach demokracji trudno już sądzić, że różnica jest tylko dziełem przypadku. Po 1989 parlament wybieraliśmy sześciokrotnie i ani razu partia rządząca nie utrzymała władzy, ani razu nie dostała choćby jednej trzeciej wszystkich głosów i tylko dwukrotnie zdołała poprawić wynik, z jakim doszła do władzy – w obu przypadkach głównie kosztem koalicjantów, którzy w efekcie ponosili ciężką porażkę, a koalicja jako całość i tak wychodziła na minus i traciła sejmową większość. W samorządach natomiast utrzymanie się u władzy nie stanowi większego problemu – urzędujący prezydenci miast są zwykle głównymi faworytami, łatwiej znaleźć takich, którzy wygrają już w pierwszej turze, niż takich, którzy zajmą miejsce poza czołową dwójką. Jeśli mnie pamięć nie myli, cztery lata temu ponad 60% z nich utrzymało władzę, teraz zanosi się na podobny wynik.

Pytanie zatem – dlaczego? Kilka hipotez:

  1. Samorząd boryka się z mniejszymi problemami niż rząd, więc ma łatwiejsze życie.
  2. Media lokalne są słabe, więc nie patrzą władzy tak uważnie na ręce i błędy łatwiej uchodzą bezkarnie.
  3. Mniejsze zainteresowanie sprawami lokalnymi powoduje, że prezydent bywa jedynym powszechnie rozpoznawalnym politykiem w mieście, a konkurencji trudniej zaistnieć.
  4. W samorządzie, z uwagi na charakter spraw, którymi się zajmuje, jest mniej miejsca na wojny polityczne, np. o remonty dróg trudno się tak efektownie pokłócić jak o politykę zagraniczną.
  5. Do samorządów idą po prostu lepsi ludzie niż do parlamentu, bo mniej tam pola do popisu dla kretynów, złodziei i karierowiczów, a zerowe kwalifikacje do czegokolwiek trudniej ukryć.

Wszystkie ww. hipotezy mają oczywiście słabe punkty:

  1. Mniejsze problemy to także mniejsze pole do popisu i mniejsze możliwości ukrycia niekompetencji. Rząd może łatwo uciec w tematy zastępcze, samorząd niespecjalnie.
  2. W największych miastach mediów lokalnych raczej nie brakuje, miasta wojewódzkie są zwykle w centrum uwagi lokalnych dodatków do ogólnopolskich dzienników, Warszawą czy Krakowem interesują się także media ogólnopolskie.
  3. W dużych miastach jest i silna konkurencja, wspierana nawet przez partyjnych liderów. A często rządzą przecież politycy, za którymi żadna partia nie stoi.
  4. Punktów spornych i tak nie brakuje, a opozycja też może być totalna – remontują ulicę Kowalskiego, to źle, bo czemu nie Iksińskiego; jak Iksińskiego to źle, bo czemu nie Malinowskiego; a jak remontują wszystkie, to już w ogóle źle, bo pół miasta w korkach stoi. A o budżet to już w ogóle można walczyć i walczyć.
  5. Wielu ludzi przepływa z samorządów do parlamentu i odwrotnie, czego najlepszym przykładem Warszawa – Lech Kaczyński najpierw rządził nią przez trzy lata, a potem z przyzwoitym poparciem został prezydentem kraju i poleciał w sondażach na dno; odwrotnie Hanna Gronkiewicz-Waltz, wcześniej na szczeblu centralnym raczej w drugim szeregu i mało popularna, w Warszawie po czterech latach rządzenia wyprzedza konkurentów o kilka długości.

Zapewne – jak to zwykle bywa – liczy się wszystko po trochu, a jednego prostego wyjaśnienia nie ma. Ale próbować je znaleźć nie zaszkodzi.


Geniusze kretynizmu

Dodane: 9 maja 2010, w kategorii: Literatura, Przemyślenia
W uniwersum myśli ludzkiej panuje bowiem prawdziwa doskonałość symetrii; toteż na antypodach geniuszu tkwią ludzie o takim samym, tyle że ujemnym potencjale rozumu, czyli geniusze kretynizmu; a nieskończoności wysiłku poznania odpowiada też druga, przeciwstawna nieskończoność – wysiłku utopienia wszelkich sensów w niewymiernym oceanie bełkotliwego bredzenia.
Stanisław Lem, „Fantastyka i futurologia”

Nic dodać, nic ująć. Niestety.


Dlaczego Kaczyński wygra wybory

Dodane: 4 maja 2010, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

Wszystko niby wskazuje, że porażka Jarosława Kaczyńskiego w nadchodzących wyborach jest nieunikniona:

Sondaże – z jednej strony dwudziestoprocentowa strata do lidera, z drugiej – ponad 40% elektoratu negatywnego. Kaczyński musi więc nie tylko odrabiać potężne straty, ale w dodatku zdobyć praktycznie cały dostępny elektorat i nikomu więcej się nie narazić. Zadanie praktycznie niewykonalne.

Terminarz – co tu dużo mówić, dwa miesiące na taką kampanię to tyle co nic.

Psychologia – Kaczyński ma opinię twardziela, ale tragiczna śmierć brata i ciężka choroba matki z pewnością mu nie pomoże i nie doda energii do walki, a granie na współczuciu po katastrofie to co najmniej ryzykowna strategia.

Kwestie organizacyjne – pod Smoleńskiem zginęła niemal cała czołówka PiS-u. Rozbita partia, którą wkrótce pewnie czeka walka o zwolnione stanowiska, może nie być specjalnie pomocna w kampanii.

Układ sił – pięć lat temu wszyscy poważniejsi kontrkandydaci poparli w drugiej turze Lecha Kaczyńskiego (Lepper, Religa, Giertych) lub zachowali neutralność (Borowski, Kalinowski), przez co Tusk pozostał sam przeciw całej koalicji. Tym razem będzie odwrotnie – Pawlak bez wątpienia poprze Komorowskiego, Olechowski pewnie też, a Napieralski najprawdopodobniej nie poprze nikogo – i to Kaczyński zostanie sam przeciw wszystkim.

Perspektywy – jest oczywiste nawet dla dziecka, że wygrana Kaczyńskiego oznaczać będzie kolejne pięć lat klinczu między dwoma pałacami – prezydent będzie wszystko blokować, a rząd będzie zwalać na niego winę za brak reform. A tego wszyscy chyba mają serdecznie dosyć – już nawet niektórzy przeciwnicy Platformy niechętnie życzą zwycięstwa Komorowskiemu, żeby w końcu coś drgnęło.

Motywacja – prezydentura nie daje wielkiej władzy, a ciężko ją łączyć z rządzeniem partią. Wygrana Kaczyńskiego mogłaby więc stać się początkiem końca PiS-u, na czym mu na pewno nie zależy, a porażka w obecnej sytuacji nie byłaby zbyt bolesna, pod warunkiem uzyskania przyzwoitego wyniku.

Dlaczego zatem Kaczyński mimo wszystko wygra?


Koniec żałoby

Dodane: 18 kwietnia 2010, w kategorii: Przemyślenia

Nareszcie. Po ponad tygodniu żałoby, Wawelu, trumien i pogrzebów już można było cholery dostać. Co za dużo, to niezdrowo. Sam wolałem siedzieć cicho, bo skoro 90% blogerów pisze tylko o jednym, to po co jeszcze tę monotematyczność pogłębiać – ale jedno małe podsumowanie nie zaszkodzi.

Nie będę zbyt oryginalny, stwierdzając, że:

  • Media trochę przegięły z tą żałobą – po kilku dniach już naprawdę strach było lodówkę otworzyć. A wydawałoby się, że żałoby po papieżu nic nie przebije.
  • Czarno-białe strony są do kitu – szczególnie gdy ten czarno-biały layout jest uzyskiwany za pomocą skryptu JS, który nie wszystko może przemalować. Niektóre strony wyglądały więc raczej groteskowo niż żałobnie – jak choćby sajt mojego dawnego pracodawcy, gdzie jedynym kolorowym elementem pozostał – bagatela – wielki animowany flash w nagłówku. A szczyt absurdu to strony, na których kolorowe były tylko… bannery reklamowe. Pogratulować wyczucia.
  • Generalnie żałoba, jak chyba żadna inna, przeplatała się z żenadą – ze szczególnym uwzględnieniem teorii spiskowych, które może nie rozpleniły się zbyt mocno, ale kretyńskie są nad wyraz. To przecież oczywista oczywistość, że mgła nad Smoleńskiem to wina Platformy.
  • Tragiczna śmierć Lecha Kaczyńskiego nie zmienia faktu, że był on beznadziejnym prezydentem, a jego medialna beatyfikacja mocno wykroczyła poza tradycję mówienia o zmarłych tylko dobrze. „Dobrze” to nie znaczy „w samych superlatywach”.
  • Wobec powyższego, jak i braku innych dokonań, pochówek na Wawelu to kpina i kompromitacja, za którą kardynał Dziwisz powinien się wstydzić do końca życia i o jeden dzień dłużej.
  • Miało to jednak taki plus, że ludzie trochę otrzeźwieli i przypomnieli sobie, że ten prezydent wcieleniem cnót wszelakich nie był – a kapitał współczucia i sympatii dla jego brata i partii został w dużej mierze zmarnowany.

Wszystko to zostało już bowiem napisane po sto razy. Mało kto natomiast zwrócił uwagę, że:

  • Powtarzane przy każdej okazji hasło „zginęli na służbie” (ew. „zginęli służąc Polsce”) było mocno przesadzone, bo ta śmierć nie miała ze służbą żadnego związku, poza tym, że nastąpiła w jej trakcie. Wypadek losowy to jednak nie to samo co śmierć np. na polu bitwy.
  • Doczekaliśmy wreszcie ostatecznego (oby!) końca „czwartej RP”, aczkolwiek zdecydowanie nie był to koniec, jakiego byśmy chcieli. Jak to ktoś dobrze ujął: „Nie mogłem się doczekać tych wyborów prezydenckich, ale przyspieszonych to nie chciałem”.
  • Dla Platformy zaczął się czas próby – hamulec wreszcie zwolniony, władza praktycznie dyktatorska, silne poparcie, wszelka konkurencja leży i kwiczy. Sytuacja absolutnie wymarzona? SLD w 2001 też taką miał.
  • Tomasz Lis ma teraz nie lada problem;-). Jak to jednak trzeba uważać, co się obiecuje…

A od jutra zaczynamy kampanię wyborczą. Osobiście nie mam co do jej poziomu większych złudzeń (dość wspomnieć, jaki festiwal obrzucania się gównem mieliśmy już kilka tygodni po śmierci papieża, mimo wcześniejszych deklaracji o pojednaniu), ale kto wie, może tym razem będzie inaczej. Chciałbym w to wierzyć.


Oczywista oczywistość

Dodane: 26 marca 2010, w kategorii: Literatura, Przemyślenia
– Znacie anegdotę o Żydzie, co wybrał się w podróż daleką w sprawach finansowych? Rozmowy na miejscu się przeciągają, więc idzie nadać telegram do żony. Żeby się nie niepokoiła, bo on musi zostać jeszcze parę dni, kwestja większego zysku, wróci, jak tylko będzie mógł, pozdrawia, Iccak. Dają mu blankiet do wypełnienia, urzędnik pocztowy objaśnia, że opłatę liczy się od każdego jednego wyrazu. Iccak spisał wiadomość, porachował słowa, porachował cenę telegramu – i nuże kombinować, co też mógłby tu wykreślić, bo zbędne, niekonieczne. „Iccak” – no przecie żona wie, że Iccak, kto inny? „Pozdrawia” – no jasne, że pozdrawia, miałby nie życzyć zdrowia własnej małżonce? „Wróci, jak tylko będzie mógł” – no to się rozumie samo przez się; jak nie będzie mógł, to nie wróci. I tak dalej, słowo po słowie, w końcu skreślił z blankietu całą wiadomość: same oczywistości.

…Otóż, widzicie, ja mam to samo. Nie ze skąpstwa – sam się zniechęcam. Wystarczy, że moment pomyślę nad tym, co zamiaruję powiedzieć, zanim powiem. Prawie nigdy nie wtrącam się do rozmów, nie oponuję nawet największym głupotom wygłaszanym w mojej przytomności. Im większe, tem mniejszy w opozycji sens, bo tem jaskrawsze oczywistości musiałbym przeciwko nim opowiadać. Zamykam usta, siedzę w kącie, milczę. Nie ma znaczenia, czy inni rozpoznaliby banalność mych słów – ja ją widzę aż nadto wyraźnie. I to, pojmujecie, to się z czasem obraca w rodzaj ogólnego zniechęcenia, lenistwa wobec ludzi. Ja powiem to, więc oni to, więc ja to, więc oni, więc ja, więc oni, i tak dalej, skolka ugodna – na co mi w ogóle rozpoczynać tę mękę? Siedzę w kącie, milczę.

– Właśnie usłyszeliśmy, jak pan milczy.
– Wiem, że inni tak nie postępują, to nie jest normalne. Nie recytuję więc tu żadnych, uff, banałów i oczywistości. Nie miałby pan szans samemu się domyślić.
– Ale tego wyjaśnienia – już tak, nieprawdaż?

Blutfeld zamknął usta, zmilczał.

Jacek Dukaj, „Lód”

Chciałoby się do tego pięknego cytatu dodać jakiś komentarz typu „iluż to wpisów zaniechałem przez takie podejście”, ale to chyba też by było recytowanie oczywistości. Zmilczę zatem.


Co z tym Kaczyńskim?

Dodane: 15 lutego 2010, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

To, że Jarosław Kaczyński po raz kolejny łże jak pies, wydaje mi się oczywistością niewartą tłumaczenia. Warto jednak zwrócić przy okazji uwagę na kolejny przykład samobójczego instynktu kaczystów – tyle już było tego „ocieplania wizerunku” i „otwierania się na młodzież i inteligencję”, a oni dalej z uporem maniaka wszystkie swoje wysiłki systematycznie marnują wypowiedziami, które w oczach tej młodzieży i inteligencji całkowicie ich przekreślają.

Mamy tu także przykład ich bezradności i niemocy intelektualnej – dwa lata rządów Platformy za nami, a PiS-owi ciągle nie udało się wykombinować żadnej spójnej strategii, żadnych nowych zagrywek, nic. W kółko tylko lecą te same zdarte płyty, nagrane jeszcze w 2005 i od tamtej pory najwyżej nieco retuszowane: Układ, aferzyści, agenci i oczywiście kultowy przebój „Wiem, ale nie powiem”, który już chyba najbardziej zagorzałych fanów przestał ruszać.

Wiadomo, dwór eunuchów niczego sensowniejszego nie wymyśli (w końcu głównym kryterium selekcji dworzan jest od kilku lat właśnie niezdolność do samodzielnego myślenia), ale sam Kaczyński powinien – przez długie lata był przecież uważany za politycznego geniusza. Czemu więc teraz stoi w miejscu? Nasuwa mi się analogia z tymi przysłowiowymi generałami, co zawsze są doskonale przygotowani do wygrania poprzedniej wojny. Może tak samo Kaczyński ciągle jest gotowy wygrać wybory w 2005, a tylko jakoś mu umknęło, że dziś już mamy rok 2010, histeria moralna z czasów afery Rywina dawno minęła, a wyborcy w większości mają już w Dużym Poważaniu haki i afery.

A może – skoro taki z niego geniusz – dobrze rozumie, że zmierza ku przepaści, ale zna swoje możliwości i rozumie też, że zmienić kierunku już znacząco nie zdoła, więc nawet nie próbuje, bo a nuż jakimś cudem nad tą przepaścią przeskoczy. Czego mu oczywiście nie życzę i za bardzo sobie nie wyobrażam, ale jako nieuleczalny paranoik ciągle próbuję szukać w działaniach PiS-u jakiejś przewrotnej logiki i jakiejś tajnej broni, która mogłaby im jeszcze przywrócić władzę. A to, że jej znaleźć nie mogę, tylko potęguje mój niepokój. Przecież wiadomo, że brak dowodów jest najlepszym dowodem. To oczywista oczywistość.


Trzy uwagi na temat trzech króli

Dodane: 6 stycznia 2010, w kategorii: Przemyślenia

Po pierwsze – żadnych trzech króli nie było. I nawet nie o to mi chodzi, że nie istnieli oni w rzeczywistości (bo to akurat, mam nadzieję, oczywista oczywistość), tylko to, że nie było ich nawet w Biblii. Jedynie w Ewangelii św. Mateusza pojawia się wzmianka o „mędrcach ze wschodu” (notabene bez informacji o ich liczbie) przynoszących w darze słynną mirrę, kadzidło i złoto. Dlaczego w tradycji Kościoła przyjęło się mówić o królach, można tylko domniemywać – pewnie dlatego, że Kościołowi zawsze bardziej było po drodze z królami, niż z mędrcami. Dlaczego akurat trzech – pewnie dlatego, że były trzy prezenty. A dlaczego akurat dzisiaj to święto, skoro Ewangelia słowem nie wspomina o dacie wizyty – to już pewnie tylko zwierzchnik papieża raczy wiedzieć.

Po drugie – leżący w Sejmie projekt (zakładający wprowadzenie kolejnego święta, a w zamian odbierający zwrot wolnych dni za święta wypadające w soboty) oznacza dla nas mniej wolnego czasu. Jak nietrudno policzyć, świąt mogących wypaść w sobotę mamy osiem, więc statystycznie stracimy 8/7 dnia rocznie, a dodatkowe święto zwróci nam tylko 5/7 dnia – per saldo wychodzimy zatem 3/7 dnia rocznie do tyłu. Niby niewiele, ale wystarczy, żeby ustawa straciła sens – bo gdybyśmy chociaż wychodzili na zero, to w sumie żadna różnica, czy dostaniemy wolne w z góry ustalony dzień, czy w jakiś losowy piątek/poniedziałek w okolicach jakiegoś sobotniego święta. Ale jeśli tracimy, to po komu co ta ustawa? Jeśli ktoś koniecznie chce tego dnia odpoczywać, to bardziej się przecież opłaci po prostu wziąć urlop, a politycy, którzy rzekomo chcą takim ludziom pomóc, w rzeczywistości wyświadczają im (i nam przy okazji) niedźwiedzią przysługę.

Po trzecie – jakoś nikt dotąd nie zwrócił uwagi na jeden szczegół: nowe święto wypadłoby tuż po świąteczno-noworocznym sezonie urlopowym, jako czwarty wolny dzień w ciągu dwóch tygodni, a to oznacza przedłużenie tego sezonu o kolejne kilka dni. I coś mi mówi, że straty dla gospodarki z tego tytułu będą większe niż te statystyczne 3/7 dnia dodatkowej pracy, bo jak połowa ludzi jest na urlopach, to reszta też zwykle pracuje na pół gwizdka.

Ale ustawa oczywiście wejdzie w życie i żadne narzekania tego nie zmienią. Nie ma przecież takiej opcji, żeby nasi politycy postawili się Kościołowi w roku wyborczym. W niewyborczym zresztą też…


WTC i WTS, czyli rzecz o samodzielnym myśleniu

Dodane: 11 września 2009, w kategorii: Przemyślenia

Kolejna (poniekąd okrągła) rocznica ataku na WTC jak zwykle zaowocowała wysypem tekstów dowodzących, że cały ten atak to jedna wielka mistyfikacja, za którą stoi Bush, a za nim najprawdopodobniej Żydzi i masoni. Wyznawcy teorii spiskowych (których z braku krótszego synonimu będę dalej nazywać skrótowo WTS) po raz kolejny zaczęli nam wmawiać, że wieże WTC nie miały prawa się zawalić, dziura w Pentagonie była za mała i tak dalej. I po raz kolejny udowadniają, że choć uważają się za jedynych samodzielnie myślących, w rzeczywistości samodzielnie myśleć ani trochę nie potrafią i to właśnie im można wcisnąć dowolną brednię, jeśli się ją opatrzy odpowiednią etykietką. Przy czym bredni tej nie tylko w żaden sposób nie zweryfikują (bo i po co, anonimowi twórcy stron o spiskach z całą pewnością mówią samą prawdę, a wstukanie paru słów w Google jest niesamowicie trudne), ale nawet nie pomyślą przez parę chwil, czy to się w ogóle kupy trzyma i co z tego wynika. Logiczne wnioskowanie jest dla leszczy, WTS logiki nie potrzebują.

Przykłady? Zacznijmy od twierdzenia, jakoby budynki WTC zostały zaminowane przed atakiem, a ich zawalenie się nie było skutkiem uderzeń samolotów tylko właśnie zdetonowania bomb. Pomijając nawet całkowity brak dowodów, pozostaje pytanie o sens takiej operacji – raz, że zaminowanie po kryjomu budynków tej wielkości graniczyłoby z cudem (a WTS twierdzą, że zrobiono to dwa tygodnie przed atakiem – niestety nie tłumaczą, jakim cudem nikt z kilkudziesięciu tysięcy ludzi w WTC tak długo żadnej bomby nie zauważył); dwa, że byłoby to zbyteczne – nawet gdyby budynki się nie zawaliły, to same uderzenia samolotów już wywołały gigantyczny szok; trzy, że oznaczałoby to gigantyczne ryzyko zdemaskowania – wystarczyłaby jedna przedwczesna eksplozja (wywołana chociażby uderzeniem samolotu), albo przeciwnie, jeden niewypał, żeby sprawa była nie do zatuszowania – a przecież bomb musiałyby być dziesiątki, jeśli nie setki. Poza tym spiskowcy nie mogli zaplanować co do metra, w którym miejscu uderzą samoloty, więc skąd mieliby wcześniej wiedzieć, jak te bomby dokładnie rozłożyć? Na wyczucie?

Inny przykład – dziennikarka BBC, która poinformowała o zawaleniu się WTC7 dwadzieścia minut przed faktem. WTS doznają niemalże orgazmu, gdy o tym mówią – patrzcie, taki dowód słuszności naszej teorii, cały świat to widział, nikt temu nie zaprzeczy! No i owszem, nie da się zaprzeczyć, że tak było – ale co z tego wynika? Czyżby dziennikarka dostała od spiskowców rozpiskę, co ma się kiedy zawalić, i komuś pomyliła się godzina? Chyba nawet najzagorzalszy WTS przyzna, że to absurd. Jakie jest zatem wytłumaczenie, poza tym prozaicznym, że dziennikarka po prostu nie znała numeracji tych budynków i mówiła o którymś innym, albo się przejęzyczyła, albo jeszcze coś innego jej się pomyliło? I po co w ogóle spiskowcy mieliby ją w cokolwiek wtajemniczać – szczególnie, że ani nie była ona Amerykanką, ani nie pracowała dla amerykańskiej stacji? Wierzę, że WTS kiedyś znajdą jakąś sensowną odpowiedź, ale jak dotąd, o ile mi wiadomo, nie zdołali tego zrobić.


Najtrudniejsze pytania dla ateistów

Dodane: 6 września 2009, w kategorii: Nauka, Przemyślenia

Dwa tygodnie temu Adriano poprosił „wierzącą załogę Joggera” o podanie najtrudniejszych pytań, jakie można zadać ateistom. Wierząca załoga niespecjalnie się spisała – pytań pojawiło się niewiele, w większości banalnych, oklepanych i przede wszystkim bardzo prostych. Fakt, że zadanie nie było łatwe, bo i ciężko znaleźć pytanie, na które ateista nie odpowie, a wierzący będzie w stanie powiedzieć cokolwiek sensowniejszego niż „niezbadane są wyroki boże”. I vice wersa zresztą – mimo wysiłku pokoleń filozofów jak dotąd nie udało się znaleźć żadnych nieusuwalnych sprzeczności ani w teistycznej ani w ateistycznej wizji świata. Nie znaczy to jednak, że problemów mogących spędzić bezbożnikowi sen z powiek w ogóle nie ma. Są przynajmniej dwa, które spać mi wprawdzie nie przeszkadzają, ale przejść obok nich obojętnie się nie da.

Problem pierwszy: czym jest świadomość? Z punktu widzenia religii wszystko jasne – świadomość to po prostu dusza (czy też jej manifestacja), stworzona przez Boga, unikalna i niepoznawalna dla innych. Jeśli jednak podejdziemy do sprawy naukowo, robi się trudniej. Przede wszystkim: jak w ogóle wykryć istnienie świadomości? Wiemy, że sami jesteśmy istotami świadomymi (a ściślej rzecz ujmując, ja wiem, że jestem istotą świadomą), ale o innych można to tylko domniemywać per analogiam, co oczywiście może być tylko złudzeniem. W rzeczywistości wszyscy inni mogą być przecież bezdusznymi maszynami (zbudowanymi z białka, ale jednak) i nie ma żadnego sposobu, żeby się o tym przekonać.

Owszem, moglibyśmy się zadowolić intuicyjnym pojmowaniem świadomości, ale raz, że nasza wrodzona ciekawość na to nie pozwala, a dwa, że problem jest nie tylko teoretyczny – odkąd naukowcy pracują nad stworzeniem sztucznej inteligencji, nie sposób uciec od pytania: po czym poznamy, że ta sztuczna inteligencja rzeczywiście myśli i czuje, a nie tylko doskonale symuluje procesy myślowe? Jedno z drugim nie jest tożsame, o czym świadczy problem chińskiego pokoju. Jak zatem rozpoznać obecność świadomości? Na dzień dzisiejszy żadnego sensownego pomysłu nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie.

Na dobrą sprawę istnienie świadomości wydaje się bowiem do niczego niepotrzebne – na ile jesteśmy w stanie to stwierdzić, wszelkie nasze zachowania, emocje i procesy myślowe można sprowadzić do chemii i fizyki – nie ma ani żadnego elementu, który by wymagał istnienia świadomości, ani niczego, na co by świadomość mogła oddziaływać sama w sobie. Innymi słowy, choć świadomość bez wątpienia istnieje, nie widać żadnego powiązania między nią a światem fizycznym – a więc być może w ogóle nie jest ona naukowo poznawalna. Brzmi to niepokojąco, bo racjonalne spojrzenie na świat przyjmuje niepisane założenie, że świat jest poznawalny, a sukcesy nauki w odkrywaniu tajemnic wszelakich systematycznie nas w tym upewniają. Oczywiście istnieje możliwość, że i ten problem kiedyś rozgryziemy – bądź co bądź naukowcy dokonali już wielu rzeczy, które nie dalej jak sto czy dwieście lat temu wydawały się absolutnie niewyobrażalne – więc kto wie. Póki co jednak pytanie o naturę świadomości musi pozostać bez odpowiedzi.


Na co pozwala sumienie?

Dodane: 12 lipca 2009, w kategorii: Przemyślenia

Poprzedni wpis zaowocował dość długą dyskusją, która jednak zdryfowała w stronę kłótni o szczegóły, natomiast trochę z boku pozostała jedna kwestia, którą uważam za wartą dokładniejszego omówienia. Mianowicie: jak powinniśmy podchodzić do czyjegoś konfliktu sumienia z obowiązkami zawodowymi? Czy należy to sumienie respektować, czy raczej oczekiwać sumiennego wypełniania obowiązków?

Rozważmy kilka przykładów:

  • kelner w restauracji odmawia obsłużenia nas, bo zamówiliśmy wołowinę, a on jest hinduistą i jedzenie krów uważa za ciężką zbrodnię
  • sędzia nie daje nam rozwodu mimo spełnienia wszystkich wymaganych warunków, bo jest konserwatywnym katolikiem i rozwodów nie uznaje
  • tylko jeden specjalista może szybko usunąć awarię urządzenia, które musi działać non-stop (np. generator prądu w szpitalu, reaktor atomowy czy choćby serwer z popularną witryną), ale nie chce tego zrobić, bo jest żydem, a akurat mamy szabat
  • żołnierz (zawodowy, nie z poboru) oznajmia tuż przed bitwą, że nie będzie walczyć, bo jest pacyfistą
  • potrzebujemy natychmiastowej transfuzji krwi, liczy się każda minuta, ale jedyny lekarz, którego mamy pod ręką, odmawia jej przeprowadzenia, bo jest świadkiem Jehowy
  • prezydent wypowiada wojnę sąsiedniemu państwu, bo przywódca jego religii z jakiegoś powodu ogłosił oficjalnie, że walka z tym państwem jest obowiązkiem każdego wiernego

Sam zajmuję stanowisko twarde i brutalne: jeśli ktoś sam sobie wybrał zawód, to i powinien ponosić konsekwencje tego wyboru, nawet jeśli oznacza to dla niego problemy z sumieniem – a jeśli sumienie za bardzo przeszkadza, to należy zmienić zawód. Tym prostym sposobem oszczędzamy sobie całej masy problemów takich jak powyższe.

We wspomnianej dyskusji nie zabrakło jednak głosów, że sumienie jest najważniejsze i nikogo nie można zmuszać do jego łamania, nawet jeśli oznacza to zagrożenie dla czyjegoś życia. Chciałbym zatem zapytać tych, którzy do takiego poglądu się przychylają – co zrobić w wyżej wymienionych przypadkach? Na kelnera-hinduistę można jeszcze machnąć ręką i powiedzieć, że to sprawa między nim i pracodawcą, bo i problem błahy. Sędzia łamiący nasze prawa to już jednak problem, nad którym nie można łatwo przejść do porządku dziennego – nie mówiąc już o pozostałych przypadkach, gdzie w grę wchodzi ludzkie życie, a w ostatnim przypadku wręcz losy całego państwa.

A dla pełnej jasności jeszcze jeden przypadek do rozważenia:

  • do szpitala trafia pacjentka w ciąży; potrzebne jest badanie, które może jednak spowodować poronienie. Pacjentka nie zgadza się na to badanie, ale lekarz – siłą lub podstępem – przeprowadza je wbrew jej woli, motywując to swoim sumieniem

Gdyby ktoś nie wiedział lub nie zauważył, jest to odwrócenie przypadku, od którego cała dyskusja się zaczęła. Ciekaw jestem, czy obrońcy tego lekarza będą konsekwentni.


« Starsze wpisy Nowsze wpisy »