Cichy Fragles

skocz do treści

Przeczytane w 2012 #3

Dodane: 10 grudnia 2012, w kategorii: Literatura

W dzisiejszym odcinku komiksy i o komiksach:

  • Saga o potworze z bagien (Alan Moore)
  • Alan Moore. Wywiady (Bill Baker)
  • Niebieskie pigułki (Frederik Peeters)
  • Lucyfer #8: Wilk pod drzewem
  • Batman: Najlepsze opowieści
  • Hard boiled (Frank Miller i Geof Darrow)
  • Ślimacze opowieści #2: miłość i patologia

Saga o potworze z bagien (Alan Moore)

okładki (Egmont)

Swamp Thing, czyli po naszemu potwór z bagien, nigdy nie należał do najpopularniejszych amerykańskich superbohaterów – może dlatego, że delikwenta żyjącego na bagnach z dala od cywilizacji trochę trudniej wplątywać w niesamowite przygody, niż herosów zamieszkujących wielkie metropolie. Szczególnie cienko seria przędła na początku lat 80-tych, DC zastanawiało się zatem nad jej likwidacją, ostatecznie jednak postanowiono dać potworowi jeszcze jedną szansę, zatrudniając nowego scenarzystę – mało jeszcze wtedy znanego, ale dobrze się zapowiadającego Alana Moore’a. Decyzja okazała się strzałem w dziesiątkę: Moore przeprowadził rewolucję, odmieniając wizerunek serii, podnosząc jej poziom intelektualny i artystyczny, wreszcie inspirując kolegów po fachu do odważniejszego eksperymentowania, a wydawców do ściągania kolejnych scenarzystów z Europy.

Dla nieznających bohatera, krótkie wprowadzenie: zaczęło się od tego, że niejaki Alec Holland prowadził badania nad środkiem przyspieszających wzrost roślin – osiągnął pewne sukcesy, ale źli ludzie postanowili położyć rękę na jego osiągnięciach, więc podłożyli w jego laboratorium bombę, która posłała go na tamten świat, a jego ciało do bagna, wraz z chemikaliami, którymi laboratorium było wypełnione. Jakiś czas później Holland wynurzył się z bagna – znowu żywy, ale już jako potwór będący skrzyżowaniem rośliny i człowieka. Potem źli ludzie dostali za swoje, a potwór wrócił do bagna, gdzie czuł się najlepiej, ale spokoju zaznać już nie mógł, bo scenarzyści muszą z czegoś żyć.

Moore, zgodnie z zasadą, że nic tak nie ożywia akcji jak kilka trupów, zaczął swoją rewolucję od zabicia… głównego bohatera. Oczywiście nie tak całkiem na śmierć – nie oszukujmy się, w amerykańskich komiksach takiej możliwości nie ma – ale zanim zabójcy się o tym przekonają, zdążą przeprowadzić sekcję „zwłok” i dokonać paru dziwnych odkryć, które jednak nie tłumaczą najważniejszego: skoro mikstura Hollanda działała tylko na rośliny, jakim cudem zadziałała na niego i w jaki sposób przywróciła go do życia, skoro eksplozja bomby bezdyskusyjnie go zabiła? Odpowiedź na te pytania w końcu udaje się znaleźć – i jest to odpowiedź, która wywróci do góry nogami całą wiedzę o potworze z bagien, a dla niego samego będzie początkiem ciężkiego kryzysu tożsamości…

Oczywiście z czasem kryzys mija, a kolejne przygody znów trochę się zbliżają do superbohaterskich standardów – ale nie ma mowy o rutynie, a całość trzyma ponadstandardowy poziom, budząc silne skojarzenia z „Sandmanem” (dla którego była zresztą inspiracją), tym silniejsze, że spotykamy tu takie postacie jak Etrigan czy Kain i Abel. No ale właśnie, kiedy się to czyta po „Sandmanie”, trudno już o zachwyt – zbyt wiele tych samych pomysłów i motywów, przez Gaimana zresztą lepiej i szerzej rozwiniętych. Zachwytu więc nie ma, ale jest uznanie dla bardzo solidnej roboty, dającej niezły przedsmak późniejszych wybitnych dzieł Moore’a.

Ocena: 4+

Inne tego autora: Prosto z Piekła


Alan Moore. Wywiady (Bill Baker)

okładka (Miligram & Viral)

Dwa wywiady-rzeki z „Dostojewskim komiksu”. Pierwszy dotyczy głównie jego młodości, doświadczeń z komiksami od strony czytelnika, dzieł i twórców wywierających na niego wpływ, początków kariery, wreszcie filozofii artystycznej i życiowej. Moore jawi się tu jako niesłychanie bogata osobowość, indywidualista nie poddający się żadnej klasyfikacji, świadomie idący samodzielnie obraną i starannie zaplanowaną drogą. Mało który twórca potrafiłby mówić równie szeroko i zajmująco o tajnikach swojej pracy – nie słyszymy tu żadnych oklepanych haseł o natchnieniu czy żywiole twórczym, tylko rozliczne sensowne rady na temat szukania pomysłów, ubierania ich w fabułę, konstruowania historii, a nawet opisywania scen na użytek rysownika. Z wywiadu wyłania się piękny obraz wybitnego artysty, bez reszty oddanego swojej twórczości, a jednocześnie wzorcowego profesjonalisty, ciągle doskonalącego warsztat, choć o swoim fachu wydaje się wiedzieć wszystko.

Niestety, wrażenie psuje drugi wywiad, na temat kariery Moore’a w DC, pokazujący gorszą stronę jego osobowości – słyszymy tu głównie narzekania i wściekłe ataki na byłych pracodawców. Moore nie może im wybaczyć przede wszystkim ekranizowania jego komiksów, czego absolutnie i fundamentalnie nie tolerował, ale warunki umowy nie pozwalały mu tego zablokować. Nie to, że coś mu się nie podobało w scenariuszach, reżyserii czy doborze aktorów – sama idea przekładania komiksu na inne medium stoi w sprzeczności z jego światopoglądem. Jak sam stwierdza w wywiadzie, nie oglądał żadnej z tych ekranizacji, ponieważ „wprawdzie nie był w stanie obronić swoich dzieci przed wiwisekcją, ale może przynajmniej na to nie patrzeć”. Hmm…

Cóż, każdy ma prawo do swoich dziwactw, ale wywlekanie wszystkich możliwych brudów przez kilkadziesiąt stron i szczegółowe wypominanie, kto i jak mu podpadł, włącznie z cytowaniem dialogów i korespondencji, naprawdę można było sobie odpuścić – ani to ciekawe, ani pożyteczne. Zamiast wielkiego twórcy, widzimy tu raczej wielkiego furiata. Szkoda, bo gdyby całość była taka jak pierwszy wywiad, dostalibyśmy wybitną książkę, a tak pozostają mieszane uczucia.

Ocena: 4+


Niebieskie pigułki (Frederik Peeters)

okładka (Post)

Autobiograficzna opowieść o związku autora z nosicielką wirusa HIV, mającą w dodatku dziecko, również zarażone. Sytuacja pachnąca ciężkim dramatem, ale zamiast tego dostajemy nader optymistyczną historię, omijającą wszystkie pułapki, na których fabuły o HIV się zwykle wykładają – nie ma tu ani atakowania czytelnika łzawymi wywodami o koszmarze choroby, ani łopatologicznego edukowania, jak się można zarazić, a jak nie, ani pokrzepiania serc sloganami „z HIV też można normalnie żyć”. Jest po prostu zwyczajna historia miłosna, w której choroba stanowi niewątpliwy problem psychologiczny, jak i praktyczny (bodaj najlepsza scena komiksu to panika po pęknięciu prezerwatywy), ale bohaterowie jakoś przechodzą nad tym do porządku dziennego, nie każąc nam ani rozczulać się nad nimi, ani podziwiać ich niezłomności. Tylko właśnie, historia jest aż nazbyt prozaiczna, bez żadnych wyskoków i nie budząca zbyt silnych emocji. Przeczytać na pewno warto, ale jakiś niedosyt pozostaje…

Ocena: 4


Lucyfer #8: Wilk pod drzewem

okładka (Egmont)

Jakiej mitologii jeszcze tu nie było? Może normańskiej? No to wrzucamy Fenrisa – wilka, który według wierzeń Wikingów miał pożreć świat u jego kresu. Podobny zamiar ma i tutaj, o ile oczywiście Lucyfer mu w tym nie przeszkodzi. A przeszkodzić musi, bo Fenris ma apetyt nie tylko na nasz Wszechświat, ale i na ten Lucyfera – nie można więc uniknąć kolejnego Ostatecznego Starcia O Wszystko. Cóż, nie da się powiedzieć, żeby scenarzysta przesadzał z inwencją, poza tym jednak ten tom wypada zaskakująco dobrze na tle paru poprzednich – szału może nie ma, ale historia opowiedziana i narysowana sprawnie, trzymająca się kupy (z czym ostatnio bywało różnie) i w ogóle. Może jednak coś jeszcze będzie z tej serii – pytanie tylko, kiedy Egmont raczy wydać następny tom, bo już nawet częstotliwość jednego rocznie się chwieje…

Ocena: 4

Zobacz także: Lucyfer #1-#2, Śnienie, Lucyfer #3, Lucyfer #4, Lucyfer #5-#6, Lucyfer #7


Batman: Najlepsze opowieści

okładka (Egmont)

Czego można się spodziewać po takim tytule? „Powrót mrocznego rycerza” odpada z przyczyn objętościowych, ale może „Zabójczy żart”? Albo „Machiny”? Albo pierwszy „Batman vs Predator”? Albo coś z „Batman Black & White”? Nic z tych rzeczy, ani nawet z tych klimatów – w założeniu zbiór miał pokazywać ewolucję serii i postaci na przestrzeni dziesięcioleci, ale w praktyce znajdziemy tu głównie historie z zamierzchłych czasów, kiedy Batman prezentował poziom Kaczora Donalda, albo i niższy. Pierwsze kilkadziesiąt stron to zalew koszmarnego infantylizmu i grafomanii („A niech to, Batman znowu pokrzyżował moje niecne plany!”), potem stopniowo robi się znośnie – ale tylko znośnie. Żeby tu chociaż było coś o wartości historycznej, typu pierwszy występ Jokera czy Robina, ale nawet tego nie ma – zbiór sprawia wrażenie ułożonego losowo, z tego co akurat się znalazło. Jego tytuł można więc uznać tylko za dowcip – niestety niezbyt zabawny.

Ocena: 2


Hard boiled (Frank Miller i Geof Darrow)

okładka (Egmont)

Zupełnie zwyczajny Amerykanin wychodzi rano z domu i jedzie do pracy w firmie ubezpieczeniowej. Po drodze zaczyna ścigać inny samochód, doprowadzając w końcu do karambolu, z którego jednak wychodzi prawie bez szwanku i kontynuuje pościg, zostawiając za sobą coraz więcej trupów, podobnie jak ścigana przez niego babka. Jak się stopniowo okazuje, oboje są robotami, którym Terminator mógłby buty czyścić – ale czemu on ją ściga, czemu ona ucieka, o co tu w ogóle chodzi, diabli wiedzą. Dostajemy tylko strzępy informacji sugerujących jakiś potężny spisek z wielką złą korporacją w tle, mającą problem z wymykającymi się spod kontroli robotami bojowymi, które również przeciw niej spiskują…

Tyle o fabule – jak widać, prostej jak budowa cepa. Rysunkom, przeciwnie, absolutnie prostoty nie można zarzucić – od szczegółów i szczególików aż się roi. Darrow pedantycznie dopieszcza co tylko może, byle kupę gruzów pokazując tak starannie, że można liczyć kamienie, a co dopiero widoki miasta – dziesiątki samochodów, budynków, reklam, o ludziach nie mówiąc, można oglądać i oglądać, wyszukując w tle kolejne smaczki typu napis „emergency donut” na radiowozie, licznik miejsc parkingowych pokazujący 720 milionów, hamburgery marki „Fat Man”, nonsensowne slogany reklamowe – a wszystko to w ostrym cyberpunkowym sosie.

Gdyby to był pierwszy tom serii, zapowiadałaby się ona dość obiecująco. Jako samodzielna całość jednak z nóg nie zwala – po zakończeniu lektury trudno nie odnieść wrażenia, że mamy za sobą dopiero wstęp, a nie całą historię. Szkoda.

Ocena: 4


Ślimacze opowieści #2: miłość i patologia

okładka

Ojej, nazwał mnie kobietą! To prawie jak komplement!
– Wyszedłeś z domu? Co się stało? Przeszedłeś już całe World of Warcraft?
– Ta, dwa razy.
Masz nieco racji. Edek jest wrednym, zakompleksionym, zdradzieckim, niewychowanym bucem. Ale jest MOIM wrednym, zakompleksionym, zdradzieckim, niewychowanym bucem i wierzę, że po ślubie się zmieni!
– A gdzie idą mężczyźni, którzy żyją na kocią łapę i jeszcze są niewierni?
– Idą do specjalnego kręgu, gdzie przez resztę wieczności piękne sukuby uprawiają z nimi wyuzdany seks.
– To nie jest zbyt pedagogiczne, wiesz?
– Tak to już jest z babami, wszędzie szukacie dziury w całym!
Już za te wszystkie zabójstwa grozi panu dozór kuratora i pięć lat w zawieszeniu, więc proszę sobie nie psuć sytuacji groźbami karalnymi.
Mariolka bardzo dobrze się czuła w swoim ciele, dopóki rówieśniczki nie wytłumaczyły jej, że nie powinna.

Co tu dużo mówić: fajne, ale jakoś bez błysku. Pierwszy tom był trochę lepszy.

Ocena: 4+


Podobne wpisy