Cichy Fragles

skocz do treści

Kompleksy

Dodane: 15 lutego 2011, w kategorii: Przemyślenia

Co by tu napisać? Wypadałoby coś w miarę ambitnego, bo ostatnio o samych błahostkach piszę. Może zatem coś o Egipcie? Nie, co ja tam wiem o Egipcie – przed wybuchem rewolucji tylko z grubsza się orientowałem, że Mubarak, Bractwo Muzułmańskie, powszechnie znienawidzona policja, strategiczny sojusz z USA i cośtam cośtam – a i teraz, szczerze mówiąc, wiele mądrzejszy nie jestem, bo media dawkowały informacje na ten temat dość skąpo. Szkoda czasu, i tak nic odkrywczego nie zdołam powiedzieć.

To może coś o OFE? Nie, im więcej o tym czytam (a mam co czytać, bo w Wyborczej od paru tygodni prawie codziennie dają o tym jakiś większy tekst, podpisany jakimś większym nazwiskiem), tym bardziej nie ogarniam tej kuwety. Jedni i drudzy sypią od niechcenia argumentami, których nie potrafię obalić (przynajmniej nie od ręki), a które strona przeciwna bez trudu obala następnego dnia i kontruje je własnymi argumentami, których również nie potrafię obalić, a które… I tak dalej. Miesiąc temu sprawa wydawała mi się prosta, a dzisiaj mam wrażenie, że życia mi nie starczy, żeby dostatecznie zgłębić wszystkie niuanse, by z czystym sumieniem zająć jednoznaczne stanowisko.

No to może jakiś tekst naukowy? Mam kilka napoczętych kwestii, które przydałoby się rozpracować, bo ciekawe i godne uwagi – ale znowu, co ja tam wiem? Może ciut więcej niż w Wikipedii napisali, ale ledwo wyjdę poza Wikipedię, to zaraz stwierdzam, że niewiele ta moja wiedza warta, a bez naprawdę solidnego riserczu to tylko patrzeć, jak jakąś bzdurę strzelę i się skompromituję. A że czasu wiecznie mało, to diabli wiedzą, kiedy się z tym wreszcie uporam.

I tak dalej – o czym bym nie pomyślał, nieodmiennie zaraz mnie nachodzi sokratejskie „wiem, że nic nie wiem”. Nic nowego wprawdzie – już niejednego wpisu nie napisałem (ew. nie opublikowałem) z tego powodu (jak słusznie mawiał Mark Twain, „lepiej milczeć i wyglądać na głupiego, niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości”) – ale ostatnio to już naprawdę głęboki kryzys się zrobił.

A jednocześnie patrzę, jak niektórzy blogerzy wypowiadają się o sytuacji w Egipcie i okolicach takim tonem, jakby tam pół życia spędzili, choć głębia ich wywodów każe wątpić, czy znaleźliby Egipt na mapie; jak na Wykopie stada gimnazjalistów toczą wielce uczone dysputy o kwestiach, których żaden z dyskutantów nie ogarnia w stopniu choćby ocierającym się o zrozumienie; jak na Psychiatryku24 spora część pacjentów od miesięcy buduje piętrowe teorie o katastrofie pod Smoleńskiem, ani trochę się nie przejmując brakiem bladego cienia zielonego pojęcia o lotnictwie, choćby na poziomie „przeczytałem dwa hasła w Wikipedii i kilka artykułów w gazecie”.

Zero wiedzy, zero wysiłku umysłowego – i zero kompleksów.

Czasami prawie im zazdroszczę.


Cenzura to bzdura

Dodane: 18 grudnia 2010, w kategorii: Net, Przemyślenia

Cenzura internetu – słowa, które mrożą impulsy w światłowodach i nawet największych twardzieli przyprawiają o dreszcze. Zagrożenie większe niż wojny, terroryzm i globalne ocieplenie. Widmo nadchodzące coraz większymi krokami, pukające już do drzwi i zaciskające kościstą dłoń na kabelku sieciowym. Potworność, której nie boi się chyba tylko Chuck Norris.

No i ja.

Nie żebym był aż tak odważny – wręcz przeciwnie, przychylam się raczej do opinii Rincewinda, że odwaga to tylko takie ładniejsze określenie na niedobór instynktu samozachowawczego. Po prostu umiem spojrzeć na sprawę bez emocji, czego niestety miażdżąca większość internautów nie potrafi, przynajmniej w tym przypadku – wystarczy nawet delikatne trącenie struny, byle zapowiedź projektu zmiany przecinka w ustawie telekomunikacyjnej, a już na Onetach i Wykopach mamy takie eksplozje histerii, jakby co najmniej RedTube zamykali.

Nie jest to zresztą nic nowego – przewrażliwienie internautów na punkcie wolności to zjawisko chyba równie stare jak sam internet. Odkąd tylko państwa zaczęły zauważać istnienie sieci i jakoś ją regulować, internauci prawie zawsze reagowali histerycznie aż do bólu. Mało kto już pamięta, że kilkanaście lat temu sama perspektywa obowiązywania w sieci jakiegokolwiek prawa była przez wielu traktowana jak zapowiedź apokalipsy. Wierzcie lub nie, droga młodzieży, ale niektórzy w imię wolności sprzeciwiali się nawet delegalizacji spamu! Ba, niewinna moderacja na listach dyskusyjnych bywała traktowana jak przedsionek Gułagu, a już możliwość usuwania stron łamiących prawo miała nas – w powszechnej i praktycznie niekwestionowanej opinii – szybko doprowadzić do cenzury, o jakiej Orwellowi się nie śniło.

Dziś z tamtych strachów można się już tylko śmiać – usuwanie stron przez wiele lat nie tylko nie doprowadziło do żadnej katastrofy, ale nawet nie budzi już dziś praktycznie żadnych kontrowersji, bo przez ponad dekadę żadnych poważniejszych nadużyć w tej kwestii nie było. „Wolnościowcy” jednak wniosków nie wyciągnęli i jak kiedyś straszyli usuwaniem, tak dzisiaj straszą blokowaniem, używając w dodatku tej samej retoryki i tych samych argumentów. No i wciąż nie rozumieją paru podstawowych spraw.


Czym się różni rząd od samorządu?

Dodane: 20 listopada 2010, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

Cisza wyborcza nastała, ale niektórzy chcieliby pewnie pogadać o polityce, więc rzucam temat polityczny, a ciszy nie łamiący: dlaczego władze samorządowe utrzymują poparcie nieporównanie sprawniej niż centralne?

Po dwudziestu latach demokracji trudno już sądzić, że różnica jest tylko dziełem przypadku. Po 1989 parlament wybieraliśmy sześciokrotnie i ani razu partia rządząca nie utrzymała władzy, ani razu nie dostała choćby jednej trzeciej wszystkich głosów i tylko dwukrotnie zdołała poprawić wynik, z jakim doszła do władzy – w obu przypadkach głównie kosztem koalicjantów, którzy w efekcie ponosili ciężką porażkę, a koalicja jako całość i tak wychodziła na minus i traciła sejmową większość. W samorządach natomiast utrzymanie się u władzy nie stanowi większego problemu – urzędujący prezydenci miast są zwykle głównymi faworytami, łatwiej znaleźć takich, którzy wygrają już w pierwszej turze, niż takich, którzy zajmą miejsce poza czołową dwójką. Jeśli mnie pamięć nie myli, cztery lata temu ponad 60% z nich utrzymało władzę, teraz zanosi się na podobny wynik.

Pytanie zatem – dlaczego? Kilka hipotez:

  1. Samorząd boryka się z mniejszymi problemami niż rząd, więc ma łatwiejsze życie.
  2. Media lokalne są słabe, więc nie patrzą władzy tak uważnie na ręce i błędy łatwiej uchodzą bezkarnie.
  3. Mniejsze zainteresowanie sprawami lokalnymi powoduje, że prezydent bywa jedynym powszechnie rozpoznawalnym politykiem w mieście, a konkurencji trudniej zaistnieć.
  4. W samorządzie, z uwagi na charakter spraw, którymi się zajmuje, jest mniej miejsca na wojny polityczne, np. o remonty dróg trudno się tak efektownie pokłócić jak o politykę zagraniczną.
  5. Do samorządów idą po prostu lepsi ludzie niż do parlamentu, bo mniej tam pola do popisu dla kretynów, złodziei i karierowiczów, a zerowe kwalifikacje do czegokolwiek trudniej ukryć.

Wszystkie ww. hipotezy mają oczywiście słabe punkty:

  1. Mniejsze problemy to także mniejsze pole do popisu i mniejsze możliwości ukrycia niekompetencji. Rząd może łatwo uciec w tematy zastępcze, samorząd niespecjalnie.
  2. W największych miastach mediów lokalnych raczej nie brakuje, miasta wojewódzkie są zwykle w centrum uwagi lokalnych dodatków do ogólnopolskich dzienników, Warszawą czy Krakowem interesują się także media ogólnopolskie.
  3. W dużych miastach jest i silna konkurencja, wspierana nawet przez partyjnych liderów. A często rządzą przecież politycy, za którymi żadna partia nie stoi.
  4. Punktów spornych i tak nie brakuje, a opozycja też może być totalna – remontują ulicę Kowalskiego, to źle, bo czemu nie Iksińskiego; jak Iksińskiego to źle, bo czemu nie Malinowskiego; a jak remontują wszystkie, to już w ogóle źle, bo pół miasta w korkach stoi. A o budżet to już w ogóle można walczyć i walczyć.
  5. Wielu ludzi przepływa z samorządów do parlamentu i odwrotnie, czego najlepszym przykładem Warszawa – Lech Kaczyński najpierw rządził nią przez trzy lata, a potem z przyzwoitym poparciem został prezydentem kraju i poleciał w sondażach na dno; odwrotnie Hanna Gronkiewicz-Waltz, wcześniej na szczeblu centralnym raczej w drugim szeregu i mało popularna, w Warszawie po czterech latach rządzenia wyprzedza konkurentów o kilka długości.

Zapewne – jak to zwykle bywa – liczy się wszystko po trochu, a jednego prostego wyjaśnienia nie ma. Ale próbować je znaleźć nie zaszkodzi.


Geniusze kretynizmu

Dodane: 9 maja 2010, w kategorii: Literatura, Przemyślenia
W uniwersum myśli ludzkiej panuje bowiem prawdziwa doskonałość symetrii; toteż na antypodach geniuszu tkwią ludzie o takim samym, tyle że ujemnym potencjale rozumu, czyli geniusze kretynizmu; a nieskończoności wysiłku poznania odpowiada też druga, przeciwstawna nieskończoność – wysiłku utopienia wszelkich sensów w niewymiernym oceanie bełkotliwego bredzenia.
Stanisław Lem, „Fantastyka i futurologia”

Nic dodać, nic ująć. Niestety.


Dlaczego Kaczyński wygra wybory

Dodane: 4 maja 2010, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

Wszystko niby wskazuje, że porażka Jarosława Kaczyńskiego w nadchodzących wyborach jest nieunikniona:

Sondaże – z jednej strony dwudziestoprocentowa strata do lidera, z drugiej – ponad 40% elektoratu negatywnego. Kaczyński musi więc nie tylko odrabiać potężne straty, ale w dodatku zdobyć praktycznie cały dostępny elektorat i nikomu więcej się nie narazić. Zadanie praktycznie niewykonalne.

Terminarz – co tu dużo mówić, dwa miesiące na taką kampanię to tyle co nic.

Psychologia – Kaczyński ma opinię twardziela, ale tragiczna śmierć brata i ciężka choroba matki z pewnością mu nie pomoże i nie doda energii do walki, a granie na współczuciu po katastrofie to co najmniej ryzykowna strategia.

Kwestie organizacyjne – pod Smoleńskiem zginęła niemal cała czołówka PiS-u. Rozbita partia, którą wkrótce pewnie czeka walka o zwolnione stanowiska, może nie być specjalnie pomocna w kampanii.

Układ sił – pięć lat temu wszyscy poważniejsi kontrkandydaci poparli w drugiej turze Lecha Kaczyńskiego (Lepper, Religa, Giertych) lub zachowali neutralność (Borowski, Kalinowski), przez co Tusk pozostał sam przeciw całej koalicji. Tym razem będzie odwrotnie – Pawlak bez wątpienia poprze Komorowskiego, Olechowski pewnie też, a Napieralski najprawdopodobniej nie poprze nikogo – i to Kaczyński zostanie sam przeciw wszystkim.

Perspektywy – jest oczywiste nawet dla dziecka, że wygrana Kaczyńskiego oznaczać będzie kolejne pięć lat klinczu między dwoma pałacami – prezydent będzie wszystko blokować, a rząd będzie zwalać na niego winę za brak reform. A tego wszyscy chyba mają serdecznie dosyć – już nawet niektórzy przeciwnicy Platformy niechętnie życzą zwycięstwa Komorowskiemu, żeby w końcu coś drgnęło.

Motywacja – prezydentura nie daje wielkiej władzy, a ciężko ją łączyć z rządzeniem partią. Wygrana Kaczyńskiego mogłaby więc stać się początkiem końca PiS-u, na czym mu na pewno nie zależy, a porażka w obecnej sytuacji nie byłaby zbyt bolesna, pod warunkiem uzyskania przyzwoitego wyniku.

Dlaczego zatem Kaczyński mimo wszystko wygra?


Koniec żałoby

Dodane: 18 kwietnia 2010, w kategorii: Przemyślenia

Nareszcie. Po ponad tygodniu żałoby, Wawelu, trumien i pogrzebów już można było cholery dostać. Co za dużo, to niezdrowo. Sam wolałem siedzieć cicho, bo skoro 90% blogerów pisze tylko o jednym, to po co jeszcze tę monotematyczność pogłębiać – ale jedno małe podsumowanie nie zaszkodzi.

Nie będę zbyt oryginalny, stwierdzając, że:

  • Media trochę przegięły z tą żałobą – po kilku dniach już naprawdę strach było lodówkę otworzyć. A wydawałoby się, że żałoby po papieżu nic nie przebije.
  • Czarno-białe strony są do kitu – szczególnie gdy ten czarno-biały layout jest uzyskiwany za pomocą skryptu JS, który nie wszystko może przemalować. Niektóre strony wyglądały więc raczej groteskowo niż żałobnie – jak choćby sajt mojego dawnego pracodawcy, gdzie jedynym kolorowym elementem pozostał – bagatela – wielki animowany flash w nagłówku. A szczyt absurdu to strony, na których kolorowe były tylko… bannery reklamowe. Pogratulować wyczucia.
  • Generalnie żałoba, jak chyba żadna inna, przeplatała się z żenadą – ze szczególnym uwzględnieniem teorii spiskowych, które może nie rozpleniły się zbyt mocno, ale kretyńskie są nad wyraz. To przecież oczywista oczywistość, że mgła nad Smoleńskiem to wina Platformy.
  • Tragiczna śmierć Lecha Kaczyńskiego nie zmienia faktu, że był on beznadziejnym prezydentem, a jego medialna beatyfikacja mocno wykroczyła poza tradycję mówienia o zmarłych tylko dobrze. „Dobrze” to nie znaczy „w samych superlatywach”.
  • Wobec powyższego, jak i braku innych dokonań, pochówek na Wawelu to kpina i kompromitacja, za którą kardynał Dziwisz powinien się wstydzić do końca życia i o jeden dzień dłużej.
  • Miało to jednak taki plus, że ludzie trochę otrzeźwieli i przypomnieli sobie, że ten prezydent wcieleniem cnót wszelakich nie był – a kapitał współczucia i sympatii dla jego brata i partii został w dużej mierze zmarnowany.

Wszystko to zostało już bowiem napisane po sto razy. Mało kto natomiast zwrócił uwagę, że:

  • Powtarzane przy każdej okazji hasło „zginęli na służbie” (ew. „zginęli służąc Polsce”) było mocno przesadzone, bo ta śmierć nie miała ze służbą żadnego związku, poza tym, że nastąpiła w jej trakcie. Wypadek losowy to jednak nie to samo co śmierć np. na polu bitwy.
  • Doczekaliśmy wreszcie ostatecznego (oby!) końca „czwartej RP”, aczkolwiek zdecydowanie nie był to koniec, jakiego byśmy chcieli. Jak to ktoś dobrze ujął: „Nie mogłem się doczekać tych wyborów prezydenckich, ale przyspieszonych to nie chciałem”.
  • Dla Platformy zaczął się czas próby – hamulec wreszcie zwolniony, władza praktycznie dyktatorska, silne poparcie, wszelka konkurencja leży i kwiczy. Sytuacja absolutnie wymarzona? SLD w 2001 też taką miał.
  • Tomasz Lis ma teraz nie lada problem;-). Jak to jednak trzeba uważać, co się obiecuje…

A od jutra zaczynamy kampanię wyborczą. Osobiście nie mam co do jej poziomu większych złudzeń (dość wspomnieć, jaki festiwal obrzucania się gównem mieliśmy już kilka tygodni po śmierci papieża, mimo wcześniejszych deklaracji o pojednaniu), ale kto wie, może tym razem będzie inaczej. Chciałbym w to wierzyć.


Oczywista oczywistość

Dodane: 26 marca 2010, w kategorii: Literatura, Przemyślenia
– Znacie anegdotę o Żydzie, co wybrał się w podróż daleką w sprawach finansowych? Rozmowy na miejscu się przeciągają, więc idzie nadać telegram do żony. Żeby się nie niepokoiła, bo on musi zostać jeszcze parę dni, kwestja większego zysku, wróci, jak tylko będzie mógł, pozdrawia, Iccak. Dają mu blankiet do wypełnienia, urzędnik pocztowy objaśnia, że opłatę liczy się od każdego jednego wyrazu. Iccak spisał wiadomość, porachował słowa, porachował cenę telegramu – i nuże kombinować, co też mógłby tu wykreślić, bo zbędne, niekonieczne. „Iccak” – no przecie żona wie, że Iccak, kto inny? „Pozdrawia” – no jasne, że pozdrawia, miałby nie życzyć zdrowia własnej małżonce? „Wróci, jak tylko będzie mógł” – no to się rozumie samo przez się; jak nie będzie mógł, to nie wróci. I tak dalej, słowo po słowie, w końcu skreślił z blankietu całą wiadomość: same oczywistości.

…Otóż, widzicie, ja mam to samo. Nie ze skąpstwa – sam się zniechęcam. Wystarczy, że moment pomyślę nad tym, co zamiaruję powiedzieć, zanim powiem. Prawie nigdy nie wtrącam się do rozmów, nie oponuję nawet największym głupotom wygłaszanym w mojej przytomności. Im większe, tem mniejszy w opozycji sens, bo tem jaskrawsze oczywistości musiałbym przeciwko nim opowiadać. Zamykam usta, siedzę w kącie, milczę. Nie ma znaczenia, czy inni rozpoznaliby banalność mych słów – ja ją widzę aż nadto wyraźnie. I to, pojmujecie, to się z czasem obraca w rodzaj ogólnego zniechęcenia, lenistwa wobec ludzi. Ja powiem to, więc oni to, więc ja to, więc oni, więc ja, więc oni, i tak dalej, skolka ugodna – na co mi w ogóle rozpoczynać tę mękę? Siedzę w kącie, milczę.

– Właśnie usłyszeliśmy, jak pan milczy.
– Wiem, że inni tak nie postępują, to nie jest normalne. Nie recytuję więc tu żadnych, uff, banałów i oczywistości. Nie miałby pan szans samemu się domyślić.
– Ale tego wyjaśnienia – już tak, nieprawdaż?

Blutfeld zamknął usta, zmilczał.

Jacek Dukaj, „Lód”

Chciałoby się do tego pięknego cytatu dodać jakiś komentarz typu „iluż to wpisów zaniechałem przez takie podejście”, ale to chyba też by było recytowanie oczywistości. Zmilczę zatem.


Co z tym Kaczyńskim?

Dodane: 15 lutego 2010, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

To, że Jarosław Kaczyński po raz kolejny łże jak pies, wydaje mi się oczywistością niewartą tłumaczenia. Warto jednak zwrócić przy okazji uwagę na kolejny przykład samobójczego instynktu kaczystów – tyle już było tego „ocieplania wizerunku” i „otwierania się na młodzież i inteligencję”, a oni dalej z uporem maniaka wszystkie swoje wysiłki systematycznie marnują wypowiedziami, które w oczach tej młodzieży i inteligencji całkowicie ich przekreślają.

Mamy tu także przykład ich bezradności i niemocy intelektualnej – dwa lata rządów Platformy za nami, a PiS-owi ciągle nie udało się wykombinować żadnej spójnej strategii, żadnych nowych zagrywek, nic. W kółko tylko lecą te same zdarte płyty, nagrane jeszcze w 2005 i od tamtej pory najwyżej nieco retuszowane: Układ, aferzyści, agenci i oczywiście kultowy przebój „Wiem, ale nie powiem”, który już chyba najbardziej zagorzałych fanów przestał ruszać.

Wiadomo, dwór eunuchów niczego sensowniejszego nie wymyśli (w końcu głównym kryterium selekcji dworzan jest od kilku lat właśnie niezdolność do samodzielnego myślenia), ale sam Kaczyński powinien – przez długie lata był przecież uważany za politycznego geniusza. Czemu więc teraz stoi w miejscu? Nasuwa mi się analogia z tymi przysłowiowymi generałami, co zawsze są doskonale przygotowani do wygrania poprzedniej wojny. Może tak samo Kaczyński ciągle jest gotowy wygrać wybory w 2005, a tylko jakoś mu umknęło, że dziś już mamy rok 2010, histeria moralna z czasów afery Rywina dawno minęła, a wyborcy w większości mają już w Dużym Poważaniu haki i afery.

A może – skoro taki z niego geniusz – dobrze rozumie, że zmierza ku przepaści, ale zna swoje możliwości i rozumie też, że zmienić kierunku już znacząco nie zdoła, więc nawet nie próbuje, bo a nuż jakimś cudem nad tą przepaścią przeskoczy. Czego mu oczywiście nie życzę i za bardzo sobie nie wyobrażam, ale jako nieuleczalny paranoik ciągle próbuję szukać w działaniach PiS-u jakiejś przewrotnej logiki i jakiejś tajnej broni, która mogłaby im jeszcze przywrócić władzę. A to, że jej znaleźć nie mogę, tylko potęguje mój niepokój. Przecież wiadomo, że brak dowodów jest najlepszym dowodem. To oczywista oczywistość.


Trzy uwagi na temat trzech króli

Dodane: 6 stycznia 2010, w kategorii: Przemyślenia

Po pierwsze – żadnych trzech króli nie było. I nawet nie o to mi chodzi, że nie istnieli oni w rzeczywistości (bo to akurat, mam nadzieję, oczywista oczywistość), tylko to, że nie było ich nawet w Biblii. Jedynie w Ewangelii św. Mateusza pojawia się wzmianka o „mędrcach ze wschodu” (notabene bez informacji o ich liczbie) przynoszących w darze słynną mirrę, kadzidło i złoto. Dlaczego w tradycji Kościoła przyjęło się mówić o królach, można tylko domniemywać – pewnie dlatego, że Kościołowi zawsze bardziej było po drodze z królami, niż z mędrcami. Dlaczego akurat trzech – pewnie dlatego, że były trzy prezenty. A dlaczego akurat dzisiaj to święto, skoro Ewangelia słowem nie wspomina o dacie wizyty – to już pewnie tylko zwierzchnik papieża raczy wiedzieć.

Po drugie – leżący w Sejmie projekt (zakładający wprowadzenie kolejnego święta, a w zamian odbierający zwrot wolnych dni za święta wypadające w soboty) oznacza dla nas mniej wolnego czasu. Jak nietrudno policzyć, świąt mogących wypaść w sobotę mamy osiem, więc statystycznie stracimy 8/7 dnia rocznie, a dodatkowe święto zwróci nam tylko 5/7 dnia – per saldo wychodzimy zatem 3/7 dnia rocznie do tyłu. Niby niewiele, ale wystarczy, żeby ustawa straciła sens – bo gdybyśmy chociaż wychodzili na zero, to w sumie żadna różnica, czy dostaniemy wolne w z góry ustalony dzień, czy w jakiś losowy piątek/poniedziałek w okolicach jakiegoś sobotniego święta. Ale jeśli tracimy, to po komu co ta ustawa? Jeśli ktoś koniecznie chce tego dnia odpoczywać, to bardziej się przecież opłaci po prostu wziąć urlop, a politycy, którzy rzekomo chcą takim ludziom pomóc, w rzeczywistości wyświadczają im (i nam przy okazji) niedźwiedzią przysługę.

Po trzecie – jakoś nikt dotąd nie zwrócił uwagi na jeden szczegół: nowe święto wypadłoby tuż po świąteczno-noworocznym sezonie urlopowym, jako czwarty wolny dzień w ciągu dwóch tygodni, a to oznacza przedłużenie tego sezonu o kolejne kilka dni. I coś mi mówi, że straty dla gospodarki z tego tytułu będą większe niż te statystyczne 3/7 dnia dodatkowej pracy, bo jak połowa ludzi jest na urlopach, to reszta też zwykle pracuje na pół gwizdka.

Ale ustawa oczywiście wejdzie w życie i żadne narzekania tego nie zmienią. Nie ma przecież takiej opcji, żeby nasi politycy postawili się Kościołowi w roku wyborczym. W niewyborczym zresztą też…


WTC i WTS, czyli rzecz o samodzielnym myśleniu

Dodane: 11 września 2009, w kategorii: Przemyślenia

Kolejna (poniekąd okrągła) rocznica ataku na WTC jak zwykle zaowocowała wysypem tekstów dowodzących, że cały ten atak to jedna wielka mistyfikacja, za którą stoi Bush, a za nim najprawdopodobniej Żydzi i masoni. Wyznawcy teorii spiskowych (których z braku krótszego synonimu będę dalej nazywać skrótowo WTS) po raz kolejny zaczęli nam wmawiać, że wieże WTC nie miały prawa się zawalić, dziura w Pentagonie była za mała i tak dalej. I po raz kolejny udowadniają, że choć uważają się za jedynych samodzielnie myślących, w rzeczywistości samodzielnie myśleć ani trochę nie potrafią i to właśnie im można wcisnąć dowolną brednię, jeśli się ją opatrzy odpowiednią etykietką. Przy czym bredni tej nie tylko w żaden sposób nie zweryfikują (bo i po co, anonimowi twórcy stron o spiskach z całą pewnością mówią samą prawdę, a wstukanie paru słów w Google jest niesamowicie trudne), ale nawet nie pomyślą przez parę chwil, czy to się w ogóle kupy trzyma i co z tego wynika. Logiczne wnioskowanie jest dla leszczy, WTS logiki nie potrzebują.

Przykłady? Zacznijmy od twierdzenia, jakoby budynki WTC zostały zaminowane przed atakiem, a ich zawalenie się nie było skutkiem uderzeń samolotów tylko właśnie zdetonowania bomb. Pomijając nawet całkowity brak dowodów, pozostaje pytanie o sens takiej operacji – raz, że zaminowanie po kryjomu budynków tej wielkości graniczyłoby z cudem (a WTS twierdzą, że zrobiono to dwa tygodnie przed atakiem – niestety nie tłumaczą, jakim cudem nikt z kilkudziesięciu tysięcy ludzi w WTC tak długo żadnej bomby nie zauważył); dwa, że byłoby to zbyteczne – nawet gdyby budynki się nie zawaliły, to same uderzenia samolotów już wywołały gigantyczny szok; trzy, że oznaczałoby to gigantyczne ryzyko zdemaskowania – wystarczyłaby jedna przedwczesna eksplozja (wywołana chociażby uderzeniem samolotu), albo przeciwnie, jeden niewypał, żeby sprawa była nie do zatuszowania – a przecież bomb musiałyby być dziesiątki, jeśli nie setki. Poza tym spiskowcy nie mogli zaplanować co do metra, w którym miejscu uderzą samoloty, więc skąd mieliby wcześniej wiedzieć, jak te bomby dokładnie rozłożyć? Na wyczucie?

Inny przykład – dziennikarka BBC, która poinformowała o zawaleniu się WTC7 dwadzieścia minut przed faktem. WTS doznają niemalże orgazmu, gdy o tym mówią – patrzcie, taki dowód słuszności naszej teorii, cały świat to widział, nikt temu nie zaprzeczy! No i owszem, nie da się zaprzeczyć, że tak było – ale co z tego wynika? Czyżby dziennikarka dostała od spiskowców rozpiskę, co ma się kiedy zawalić, i komuś pomyliła się godzina? Chyba nawet najzagorzalszy WTS przyzna, że to absurd. Jakie jest zatem wytłumaczenie, poza tym prozaicznym, że dziennikarka po prostu nie znała numeracji tych budynków i mówiła o którymś innym, albo się przejęzyczyła, albo jeszcze coś innego jej się pomyliło? I po co w ogóle spiskowcy mieliby ją w cokolwiek wtajemniczać – szczególnie, że ani nie była ona Amerykanką, ani nie pracowała dla amerykańskiej stacji? Wierzę, że WTS kiedyś znajdą jakąś sensowną odpowiedź, ale jak dotąd, o ile mi wiadomo, nie zdołali tego zrobić.


« Starsze wpisy Nowsze wpisy »