Leszek Kołakowski mawiał, że futurologia to oszustwo – przecież przyszłość to coś, co z definicji jeszcze nie istnieje, więc cóż to za nauka, która zajmuje się bytem nieistniejącym? Trzeba przyznać, że coś w tym jest, zwłaszcza biorąc pod uwagę wątpliwą skuteczność większości futurologów (pokażcie mi takiego, który przewidział internet albo komórki). Nie znaczy to jednak, że z futurologii nie ma żadnego pożytku. Nawet nietrafione prognozy bywają pouczające – warto je znać choćby po to, żeby wiedzieć, dlaczego były nietrafione i dlaczego mimo to w swoim czasie uznawano je za prawdopodobne. Zbiegiem okoliczności przeczytałem ostatnio w krótkim czasie aż trzy książki związane z tematem, w różny sposób i z różnych okresów (1970, 2004 i 2010), zatem aż się prosi o ich porównanie.
Szok przyszłości (Alvin Toffler)
(Kurpisz)
Jeden z najsłynniejszych futurologów świata, znany przede wszystkim z „Trzeciej fali”, tu zajmuje się nie tyle przewidywaniem przyszłości, co analizą psychologicznych i socjologicznych efektów rosnącego tempa rozwoju. Pół wieku temu, gdy książka powstawała, tempo to nie było jeszcze tak zabójcze jak dzisiaj, jednak autor słusznie przewidywał, że postęp będzie w kolejnych dekadach tylko przyspieszać – a to sprawi, że coraz więcej ludzi coraz częściej będzie stawać w obliczu coraz szybszych i coraz trudniejszych do przewidzenia zmian, wywierających coraz większy wpływ na ich życie. Oznacza to narastającą niepewność jutra, jakiej dotychczas nie doświadczaliśmy: już nie tylko pracy nie możemy być pewni, ale także naszego otoczenia czy obyczajów, kształtowanych przez nowe technologie w sposób często nieprzewidywalny, a dla niektórych wręcz niezrozumiały.
Choć Toffler w 1970 nawet nie śnił o smartfonach czy serwisach społecznościowych, co do zasady przewidział „postępy postępu” nadspodziewanie trafnie – niemal wszystkie zjawiska przez niego zapowiadane możemy dziś obserwować na własne oczy: atomizacja społeczeństwa, rosnąca przepaść międzypokoleniowa, konieczność ciągłego podnoszenia kwalifikacji zawodowych (co i tak może nic nie dać, jeśli naszą pracę uda się zautomatyzować), głośne spory o przemiany obyczajowe i światopoglądowe, wreszcie powszechne poczucie, że niczego już na tym świecie nie można być pewnym (może oprócz śmierci i podatków) i coraz częstsze problemy natury psychologicznej na tym tle. Trzeba autorowi przyznać, że wykazał się nie lada dalekowzrocznością.
Niestety, w szczegółach już tak dobrze nie jest. Dla złagodzenia szoku przyszłości Toffler proponuje systematycznie przygotowywać ludzi na jej nadejście, sztucznie tworząc warunki, w jakich spodziewamy się wkrótce żyć – przykładowo, skoro w perspektywie paru dekad można się spodziewać rozpoczęcia kolonizacji dna oceanicznego i budowy podmorskich miast, to już dziś należy tworzyć ich namiastki, gdzie ludzie mogliby przybywać na „wycieczki w przyszłość”, aby się przekonać, jak wkrótce mogą wyglądać ich warunki życiowe. Z dzisiejszej perspektywy wiadomo, że gdyby tę propozycję zrealizować, oznaczałoby to, nomen omen, utopienie sporych pieniędzy w całkowicie niepotrzebnym przedsięwzięciu…
Jeszcze bardziej kuriozalnie brzmi inna propozycja – by odgórnie regulować tempo rozwoju, analizując możliwe skutki wprowadzenia jakiegoś wynalazku do powszechnego użycia i w zależności od wniosków odpowiednio hamując lub przyspieszając jego rozpowszechnianie. Pomijając już nawet o oczywiste skojarzenia, jakie budzi pomysł takiego centralnego sterowania – autor książki o przyspieszającym postępie naukowym nie wziął pod uwagę, że postęp może rozpędzić się tak bardzo, że rządy przestaną w ogóle nadążać z tworzeniem regulacji prawnych, nie mówiąc już o sprawowaniu bezpośredniej kontroli. Cóż za ironia.
Ocena: 4