Cichy Fragles

skocz do treści

Węgry: anatomia państwa mafijnego (Balint Magyar)

Dodane: 18 września 2019, w kategorii: Literatura, Polityka

Jeśli dojdzie do uszkodzenia systemu norm, w dobrze funkcjonującej demokracji liberalnej mechanizmy rozdziału władz i kontroli instytucjonalnej są w stanie – z lepszym bądź gorszym skutkiem – dokonać naprawy. Dzięki temu pojawiające się dewiacje nie osiągają rozmiarów krytycznych zagrażających stabilności całego systemu.

Kiedy jednak dewiacje norm liberalnej demokracji występują masowo, a w dodatku zyskują rangę celów i wartości, do których dąży władza, stają się cechami dominującymi i konstytuują nowy system.

Co tak naprawdę miał na myśli Jarosław Kaczyński, obiecując swego czasu „Budapeszt w Warszawie”? W jakim stopniu udało mu się tę obietnicę zrealizować podczas czterech lat rządów? Aby móc rzetelnie odpowiedzieć na te pytania, trzeba się najpierw zainteresować, jak właściwie wygląda Budapeszt w Budapeszcie – do czego książka Balinta Magyara nadaje się znakomicie.


Zjednoczona Porażka

Dodane: 27 maja 2019, w kategorii: Polityka

Przez trzy i pół roku nie wierzyłem w możliwość drugiej kadencji rządów PiS – no bo przecież samodzielnej większości bez kolejnego nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności nie wycisną, a koalicję mogą zrobić co najwyżej z Kukizem, o ile wejdzie. Dziś już niestety nie tylko wierzę, ale nawet jestem głęboko przekonany, że jeśli nie stanie się jakiś cud, to PiS ma drugą kadencję w kieszeni.

Potwierdziło się to, o czym pisałem w poprzedniej notce – jednoczenie opozycji było strategicznym błędem, i to jeszcze większym, niż się wydawało. Partie, które w 2015 zebrały prawie 45% głosów (podczas gdy PiS tylko 37%), tym razem przegrały stosunkiem głosów 38:45 – pomimo specyfiki eurowyborów (w których PiS zawsze dotąd zbierał mniej głosów niż w parlamentarnych), pomimo wszystkich pisowskich afer, pomimo bomby w postaci filmu Sekielskiego, uderzającego w PiS rykoszetem… Skoro mimo wszystko PiS to wygrał, i to z najlepszym wynikiem, jaki jakakolwiek partia osiągnęła w jakichkolwiek ogólnopolskich wyborach po 1989 (poprzedni rekord, 44%, uzyskała dziesięć lat temu Platforma, też w eurowyborach), to w wyborach parlamentarnych należy się spodziewać wszystkiego najgorszego.


Kampania na ostrzu tęczy

Dodane: 9 maja 2019, w kategorii: Polityka, Przemyślenia


(zdjęcie via gazeta.pl)

Na temat plakatu z tęczową Maryją powiedziano, napisano i narysowano już wszystko, więc swoich trzech groszy dokładać chyba nie muszę. Co bowiem sądzę o cenzurze religijnej, już parokrotnie pisałem (ostatnio tutaj, żeby daleko nie szukać), a niniejszy jej przypadek jest jeszcze jaskrawszy i bardziej przegięty od poprzednich, więc co tu dużo mówić – cieszę się, że talibowie strzelili sobie tak pięknego samobója i niecierpliwie czekam na proces, który powinien być jeszcze bardziej pocieszny.

Na marginesie całej awantury chciałbym natomiast zwrócić uwagę na coraz wyraźniej się rysującą strategię PiS-u na te wybory: najpierw awantura o edukację seksualną, potem o LGBT, sztukę, Kościół, teraz o religię z LGBT w tle – mamy więc konsekwentne podgrzewanie tych akurat tematów, które dzielą Koalicję Europejską. Strategia bardzo logiczna: już starożytni Rzymianie wiedzieli, że wywoływanie podziałów wśród wrogów to podstawa, a kwestie obyczajowo-światopoglądowe nadają się do tego idealnie – o ile partie tworzące KE mają mniej lub bardziej zbliżone poglądy w sprawach UE czy gospodarki, o tyle stosunkiem do KK czy LGBT różnią się diametralnie i nie ma mowy, żeby się dogadały. Aż się prosi zatem o wbijanie tam klina.

Tymczasem opozycja dobrej odpowiedzi na to nie ma – skoro wspólnego stanowiska nie da się uzgodnić, a sprzeczności między poszczególnymi frakcjami to woda na młyn partii rządzącej, jedyną bezpieczną opcją pozostaje unikanie jednoznacznych deklaracji – co z kolei oznacza oddawanie pola w kampanii PiS-owi, a do tego umacnia wizerunek bezpłciowej, rozmemłanej opozycji, w kontraście z wyrazistym i zdecydowanym PiS-em. Jakby nie kombinować, Kaczyński jest do przodu.


Głód (Martín Caparrós)

Dodane: 22 listopada 2018, w kategorii: Literatura, Polityka

„Fakt, że co roku dziesiątki milionów mężczyzn, kobiet i dzieci umiera z głodu, jest skandalem naszego stulecia. Co pięć sekund dziecko poniżej dziesiątego roku życia umiera z głodu na planecie, która obfituje w bogactwa. W obecnym stanie rozwoju rolnictwo światowe zdolne byłoby wyżywić bez problemu dwanaście miliardów ludzi, niemal dwukrotnie więcej, niż wynosi liczba mieszkańców Ziemi. Nie jest to zatem nieuchronny los. Dziecko, które umiera z głodu, to dziecko zamordowane”, napisał w swoim raporcie zatytułowanym Destruction massive, były ekspert ONZ do spraw prawa do żywności Jean Ziegler.
W Stanach Zjednoczonych na początku XXI wieku hektar ziemi nawożonej i nawadnianej daje 10 ton zboża, a każdy rolnik może obrobić średnio 200 hektarów; produkuje zatem 2 tysiące ton.
W Sahelu na początku XXI wieku z hektara pozyskuje się 700 kilogramów zboża, a każdy rolnik obrabia przeciętnie hektar ziemi, produkując 700 kilogramów. Nieco mniej niż chłop w cesarstwie rzymskim przed dwoma tysiącami lat, dwa tysiące razy mniej niż współczesny farmer amerykański.
W niewielu dziedzinach nierówność jest tak widoczna, tak krzycząca, jak w rolnictwie – podstawowym zajęciu ludzi, zapewniającym im pożywienie.
Wszystko jest absolutnie niepewne. Pada albo nie pada, nadlatują roje szarańczy, jakiś kupiec podwyższa ceny – i jest to sprawa życia i śmierci dziesiątek tysięcy ludzi. Bogactwo polega na tym, że człowiek ma różne możliwości, w razie czego może na coś liczyć, nie musi żyć wciąż o krok od katastrofy. Porusza się w szerszym obszarze, na którym jest nawet miejsce na potknięcie, i jeśli się potyka, to ma jakieś wyjście. Nędza to życie na krawędzi: potknięcie się jest równoznaczne z roztrzaskaniem.

Pytania z Dudy

Dodane: 13 czerwca 2018, w kategorii: Absurdy, Polityka

Wybory z 2015, poza wszystkimi innymi smutnymi następstwami, miały i taki efekt, że pozbawiły mnie jednego z pobocznych złudzeń – tego mianowicie, że szwajcarski zwyczaj częstego organizowania referendów z wieloma pytaniami nadawałby się do wprowadzenia w Polsce. Złudzenia tego pozbawił mnie najpierw Komorowski, który w ramach genialnej zagrywki PR-owej postanowił znienacka zrobić referendum z trzema głupimi i kompletnie nieprzemyślanymi pytaniami, a potem Duda, który radośnie go przelicytował, proponując pytania jeszcze głupsze.

Złudzenia nie umierają jednak bez walki – jakiś promyk nadziei ciągle się we mnie tlił, że może jednak by się dało, może tamta żenada to był tylko efekt wyskoczenia z pomysłem na ostatnią chwilę kampanii wyborczej, a gdyby zabrać się do sprawy na spokojnie, to inaczej by to wyglądało. Dlatego też, mimo całej niechęci, jaką żywię wobec Dudy, mimo oczywistej absurdalności inicjowania dyskusji o konstytucji przez osobnika skompromitowanego jej łamaniem, po cichutku jednak liczyłem, że stanie się cud i coś dobrego z tego wyniknie. Skoro przecież tak się w ten pomysł zaangażował, nawet wbrew swojej partii, skoro ponoć odbył ileś tam spotkań w tej sprawie, skoro specjalny zespół powołał do ułożenia pytań, to chyba można oczekiwać czegoś lepszego niż tamte pytania wymyślone na chybcika podczas kampanii?

Wczoraj w końcu te pytania poznaliśmy – no i cóż, skomentujmy je tu po kolei.


Dyplomacja non grata

Dodane: 8 marca 2018, w kategorii: Polityka

Niemcy, Francja, większość UE, Ukraina, Izrael, USA – lista państw, z którymi mamy na pieńku, wydłuża się systematycznie, a rząd robi co w jego mocy, by ten trend utrzymywać. Z nie lada sukcesami – wydawałoby się, że zostać persona non grata w Białym Domu, to dla przywódców demokratycznego państwa w środku Europy, członka NATO i w ogóle, rzecz nieosiągalna – a tu proszę, jednak można.

Pisowska propaganda oczywiście staje na głowie, żeby przedstawiać wszystkie konflikty jako cenę za „wstawanie z kolan”: poprzednicy byli lubiani, bo nie walczyli o polskie interesy, a my walczymy twardo, więc lubiani być nie możemy – to główna oś ich narracji. Cóż, gdyby faktycznie tak było, moglibyśmy dyskutować, czy zyski przewyższają koszty – ale tak oczywiście nie jest. Zadajmy sobie bowiem pytanie: o co oni właściwie walczą?


.Nowocześniejsza

Dodane: 31 grudnia 2017, w kategorii: Polityka

Na koniec roku wypadałoby zrobić tradycyjne podsumowanie – ale ani mi się nie chce (tym bardziej, że niewesołe by to było, delikatnie mówiąc), ani nie widzę potrzeby, skoro podsumowań wszędzie dookoła pełno. Zamiast tego napiszmy więc tylko o jednym, za to najbardziej niedocenionym wydarzeniu minionego roku, czyli o zmianie lidera w Nowoczesnej. Mała rzecz, a jednak pod paroma względami przełomowa.

Po pierwsze: spektakularny upadek wodza. Jedną z największych patologii naszej demokracji jest panujący w partiach autorytaryzm, z nieusuwalnym wodzem na czele, niby przeprowadzającym wewnątrzpartyjne wybory, ale zbyt silnym, żeby ktokolwiek mógł mu realnie zagrozić. A patologia systemu partyjnego przekłada się i na problemy państwa – kto bowiem uprawia zamordyzm w partii, świadomie lub podświadomie będzie do tego dążyć także w rządzeniu państwem – czego krańcowym efektem są obecne rządy Kaczyńskiego.

Największą ironią naszej demokracji jest z kolei fakt, że jedyne autentycznie demokratyczne partie, regularnie wymieniające władze, to postkomunistyczne SLD i PSL – co zapewne wynika z faktu, że oba te ugrupowania miały czas na wykształcenie odpowiednich struktur i poczucia identyfikacji z partią, a nie z liderem, podczas gdy partie tworzone po 1989 zaczynały od zera i wódz był ich głównym lub wręcz jedynym atutem. W efekcie jedynym wyjątkiem była tam przez kilka lat UW – wyjątkiem potwierdzającym regułę, jako że powstała z połączenia dwóch partii, więc siłą rzeczy jednego niepodważalnego wodza mieć nie mogła.


Kto tu rządzi i dlaczego tak długo?

Dodane: 24 września 2017, w kategorii: Nauka, Polityka

Przy okazji wyborów w Niemczech zauważyłem, że RFN przez 68 lat istnienia miała zaledwie ośmioro kanclerzy (nie licząc Waltera Scheela, który sprawował ten urząd tymczasowo przez tydzień), podczas gdy trzecia RP, istniejąca o czterdzieści lat krócej, zdążyła już dojść do piętnastki premierów. Szydło, choć nie osiągnęła jeszcze nawet półmetka kadencji, zajmuje u nas już czwarte miejsce na liście najdłużej urzędujących – tymczasem w Niemczech jeszcze długo byłaby ostatnia. Świetnie to pasuje do stereotypów o polskim bajzlu i niemieckim ordnungu, prawda?

No właśnie: czy częstotliwość zmian szefa rządu faktycznie mówi coś o danym kraju? Czy istnieją tu jakieś prawidłowości, czy może jest to kwestia czysto losowa, a Polska i Niemcy to tylko statystyczne fluktuacje?

Intuicja podpowiada, że przynajmniej jedna różnica powinna dać się zauważyć – starsze demokracje powinny mieć dłuższą średnią niż młodsze, ponieważ scena polityczna z czasem się stabilizuje, politycy znają swoje miejsce, partie się nie rozpadają z byle powodu i tak dalej. W Polsce, żeby daleko nie szukać, pierwszych ośmiu premierów zaliczyliśmy w ciągu pierwszych ośmiu lat, a przez kolejne dwadzieścia – już „tylko” siedmiu. Co jednakowoż nie musi być regułą – w RFN już pierwszy kanclerz utrzymał się na stanowisku przez czternaście lat…

Tak czy siak, jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić – siadłem więc nad Wikipedią i zacząłem liczyć. Postanowiłem ograniczyć się do Europy – w skali świata wyniki raczej nie byłyby miarodajne z powodu różnic ustrojowych (pozycja premiera jest zupełnie inna w systemie parlamentarno-gabinetowym, niż w prezydenckim) tudzież dużej liczby dyktatur, w których formalnym szefem rządu jest zwykle jakaś marionetka, sterowana przez realnego decydenta z tylnego siedzenia (tu nieodzowny ukłon w stronę premier Szydło i szeregowego posła Kaczyńskiego). W Europie natomiast prawie wszędzie panuje demokracja i system parlamentarno-gabinetowy, więc nie grozi nam porównywanie jabłek z gruszkami.

Żeby nie sięgać za daleko w przeszłość, liczyłem od zakończenia drugiej wojny światowej (wygodna granica, bo wiele państw zaczynało wtedy budować system polityczny od nowa), ewentualnie od uzyskania niepodległości lub zmiany ustroju, jeśli takowa nastąpiła później (co pozwoliło odsiać np. pseudopremierów w demoludach). W liczeniu pomijałem wszelkich tymczasowych i p.o. – chyba że sprawowali urząd przez ponad pół roku; wtedy uznawałem, że po takim czasie musieli już realnie podejmować decyzje, a nie tylko przekładać papierki w oczekiwaniu na „prawdziwego” szefa rządu, więc wypada ich uwzględnić. Jeśli ktoś tracił stanowisko, by potem je zdobyć ponownie, liczyłem go kolejny raz – interesował mnie sam fakt zmiany premiera, niezależnie od tego, czy delikwent był nim już wcześniej. Lata zaokrąglałem – parę miesięcy w te czy wewte nie robi znaczącej różnicy.

Tyle o metodologii – a teraz zobaczmy, co z tego wynikło:


Dwie trzecie

Dodane: 26 lipca 2017, w kategorii: Polityka

Jest taki stary dowcip wielokrotnego użytku o spotkaniu papieża z przywódcą ZSRR – w innych wersjach z Fidelem Castro, z prezydentem USA i tak dalej. Ktokolwiek by to jednak nie był, papież rozmawia z nim za zamkniętymi drzwiami, przed którymi koczuje gromada dziennikarzy, czekających niecierpliwie, co z tego wyniknie. W końcu drzwi się otwierają i pierwszy wychodzi rozmówca papieża, cały w skowronkach. Spotkanie bardzo nam się udało, oznajmia dziennikarzom, zgodziliśmy się w dziewięćdziesięciu procentach. Chwilę później wychodzi papież, w zupełnie odmiennym nastroju, smutny i zrezygnowany. Co się stało, pytają dziennikarze, przecież podobno zgodziliście się w dziewięćdziesięciu procentach? No niby tak, kiwa głową papież – ale myśmy rozmawiali o dziesięciu przykazaniach…

Ten dowcip chyba najlepiej oddaje moje uczucia po poniedziałkowej decyzji Dudy. Oczywiście, trudno się nie cieszyć, że chociaż dwie ustawy zawetował, a jeszcze trudniej się nie cieszyć z reakcji jego partyjnych kolegów, których zabolało to niesamowicie – ale nie zmienia to (ani nie usprawiedliwia) faktu, że trzecią podpisał. Mamy tu zatem podobną sytuację, jak z aborcją – pozostajemy w defensywie, na pozycjach dalekich od akceptowalnego minimum i cieszymy się, że nie jest jeszcze gorzej. Przy czym w przypadku aborcji przynajmniej stoimy ciągle w miejscu, podczas gdy w przypadku sądów zrobiliśmy krok w tył i skaczemy z radości, że tylko jeden. A to jest przecież jeden.

Owszem, było to zwycięstwo dla PiS-u bardzo kosztowne – może nawet pyrrusowe, czas pokaże – ale mimo wszystko zwycięstwo. Jedna z zasad długoterminowej strategii: kupuj trwałe korzyści za doraźne koszty. Straty wizerunkowe można odrobić, groźbę rozłamu (o ile faktycznie takowa istnieje) można oddalić, pamięć o wtopie przeminie – a łapa położona na sądach pozostanie. Czy na pewno mamy co świętować?

Jako się rzekło, czas pokaże. Być może oglądamy początek równi pochyłej PiS-u, być może także początek prawdziwej, a nie malowanej prezydentury – ale równie dobrze może to być tylko potknięcie prezesa i odosobniony przebłysk niezależności prezydenta. Nie dalej jak kilka miesięcy temu mieliśmy przecież pamiętne 1:27 z Tuskiem, po którym nastroje były podobne – a ledwie po paru tygodniach PiS się pozbierał, sondaże wróciły do normy i nic więcej z tego nie wynikło. Miejmy nadzieję, że teraz będzie inaczej, ale pamiętajmy, że nie musi. Druga bowiem ważna zasada mówi: nie myl upokorzenia wroga z jego pokonaniem. Walka o Polskę trwa i nie ma co się łudzić, że jeden ułamkowy sukces nam wystarczy.

Jak powiedział Churchill po bitwie pod El-Alamein: „To nie jest koniec, to nawet nie jest początek końca, to dopiero koniec początku.” W tym właśnie miejscu jesteśmy – a nie, jak chcieliby niektórzy komentatorzy, już pod Stalingradem.


Wygaszanie kłamstwa smoleńskiego

Dodane: 10 kwietnia 2017, w kategorii: Polityka

Przez pięć lat po katastrofie smoleńskiej PiS przy każdej okazji krzyczał, że to był zamach, że rząd Platformy jest winny, że mają niepodważalne dowody i tak dalej. Macierewicz prezentował światu te niepodważalne dowody średnio raz na kwartał (co prawda zwykle stały one w całkowitej sprzeczności z niepodważalnymi dowodami z poprzedniego kwartału, ale ojtam ojtam), jego zespół wytrwale pracował nad coraz to kolejnymi teoriami na ten temat, Kaczyński krzyczał o „zdradzonych o świcie”, w PiS-owskiej propagandzie każde rzeczywiste czy wydumane uchybienie w śledztwie natychmiast urastało do rangi wielkiej afery na pograniczu zdrady stanu – i tak dalej, i tak dalej. Nie było dla PiS-u ważniejszej sprawy przez te lata, niż prawda o Smoleńsku.

Aż wreszcie w 2015 doszli do władzy. Pelnej, samodzielnej, niczym nieograniczonej – nawet konstytucją, jak się okazało. Od tamtej chwili absolutnie nic już nie stoi na przeszkodzie, by sprawę katastrofy smoleńskiej ostatecznie wyjaśnić, zdemaskować wszystkie kłamstwa poprzedników i pokazać tym razem już naprawdę niepodważalne dowody na zamach.

Od tamtej chwili minęło półtora roku. I co?

I nic.


« Starsze wpisy Nowsze wpisy »