Cichy Fragles

skocz do treści

Dziesięć lat po akcesji

Dodane: 1 maja 2014, w kategorii: Polityka


(obrazek via Blog de Bart)

W czasach, kiedy rozstrzygała się kwestia naszego wejścia do UE, udzielałem się aktywnie na różnych forach politycznych (człowiek młody, to i głupi). Bywalcy tych forów prezentowali pełne spektrum poglądów od prawicy umiarkowanej, przez prawicę radykalną, aż po prawicę psychiatryczną, więc szybko dorobiłem się wśród nich opinii skrajnego eurofanatyka. Miałem bowiem czelność nie tylko popierać wejście do UE (co samo w sobie ocierało się o zdradę narodu), ale jeszcze twierdzić z uporem maniaka, że nie zostaniemy przez nią wynarodowieni, że nie upadnie nasza gospodarka ani nawet rolnictwo, że nie wykupią naszej drogocennej piastowskiej ziemi, że nie narzucą nam legalizacji aborcji i eutanazji, ba – że nawet nie będziemy płatnikiem netto! Podważałem zatem prawdy z gatunku oczywistych i robiłem to nawet zasypywany bezdyskusyjnymi dowodami, że się mylę. Beznadziejny przypadek po prostu.

Nawet ja uznałbym jednak za skrajnego optymistę kogoś, kto by mi wtedy powiedział, że za dziesięć lat będziemy unijnym liderem pod względem łącznego wzrostu PKB, że będziemy największym beneficjentem netto unijnego budżetu, że dwa kolejne budżety przyniosą nam dodatkowy wzrost wynegocjowanych funduszy, że będziemy przy okazji wzorem sprawności w ich wydawaniu, że uzyskamy silną pozycję w centrum UE, że nasz premier będzie wymieniany wśród kandydatów na jej przywódcę, że antyunijne ugrupowania znikną ze sceny politycznej…

A gdyby ten ktoś jeszcze dodał, że na Ukrainie wycofanie się władzy z podpisania układu stowarzyszeniowego spowoduje masowe protesty, które przerodzą się w rewolucję, a porozumienie między władzą i opozycją wynegocjuje polsko-niemiecka misja dyplomatyczna – pewnie bym takiego cudaka zabił śmiechem.

Fora, na których się udzielałem, zdążyły przez te lata poznikać z sieci, ewentualnie poznikali ich ówcześni bywalcy, więc już nie mam jak ich wyśmiać za niegdysiejsze czarne prognozy – i to jest w tym wszystkim jedynym minusem:-).


23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie (Ha-Joon Chang)

Dodane: 30 marca 2014, w kategorii: Literatura, Nauka, Polityka

okładka (Krytyka Polityczna)

W 1819 roku w brytyjskim parlamencie została przedstawiona ustawa regulująca działalność fabryk bawełny. Jak na współczesne standardy ustawa ta była niewiarygodnie „łagodna”. Zakazywała zatrudniania małych dzieci, tych poniżej 9. roku życia. Starsze dzieci (między 10. a 16. rokiem życia) nadal mogłyby pracować, tyle że ograniczono liczbę godzin ich pracy do 12 dziennie (no tak, bardzo łagodnie je potraktowano). Nowe zasady miały zastosowanie tylko do fabryk bawełny, bo uznano, że praca w nich jest szczególnie niebezpieczna dla zdrowia pracowników.

Propozycja wywołała ogromne kontrowersje. Przeciwnicy uważali, że narusza ona świętość, jaką jest swoboda zawierania umów, niszcząc w ten sposób sam fundament wolnego rynku. Podczas dyskusji nad tym przepisem niektórzy członkowie Izby Lordów sprzeciwiali się mu, argumentując, że „praca powinna być wolna”. Ich tok myślenia był następujący: dzieci chcą (i muszą) pracować, natomiast właściciele fabryk chcą je zatrudniać – w czym więc problem?

No właśnie, to pierwsza i najważniejsza z tytułowych rzeczy: nie istnieje wolny rynek, istnieje tylko zbiór regulacji, których liberałowie gospodarczy nie zauważają. Zakaz pracy dzieci, niewolnictwa, handlu organami czy głosami w wyborach, a z drugiej strony rozbudowane prawodawstwo umożliwiające działanie giełdy, banków czy spółek z ograniczoną odpowiedzialnością – wszystko to regulacje ograniczające wolność gospodarczą i budzące kontrowersje w momencie wprowadzania w życie po raz pierwszy, dziś jednak stanowiące oczywistości niekwestionowane – i przez to także niedostrzegane. Łatwo więc ulec złudzeniu, że wolny rynek bez trzymanki to jakiś wyróżniony stan absolutnej wolności, a wszystkie inne systemy sprowadzają się do jego ograniczania.

Tymczasem absolutna wolność gospodarcza nie istnieje (chyba że jako anarchia), a różnice między różnymi wizjami gospodarki sprowadzają się do różnic w poglądach, które regulacje uznajemy za słuszne, a które niekoniecznie. Oczywiście jedni akceptują szeroki zakres regulacji, a inni nie chcą prawie żadnych – ale „prawie” robi dużą różnicę. O czym warto pamiętać, gdy się trafi na korwinistów, którzy uważają, że bronią jedynego naturalnego stanu – w rzeczywistości ich wizja nie jest żadnym uniwersalnym punktem odniesienia, tylko jednym z wielu równoprawnych poglądów na politykę gospodarczą.


Co z tym Krymlem?

Dodane: 18 marca 2014, w kategorii: Polityka


(GIF via RocketNews24)

Gdybym był Putinem, deklaracja niepodległości Krymu w zupełności by mi wystarczała do szczęścia. Jego niezależność od Rosji była już i tak wyłącznie formalna, a oficjalna aneksja tylko dodaje argumentów „rusofobom” i wyklucza możliwość grania sąsiadom na nerwach statusem spornego terytorium. Gdyby Krym pozostał w zawieszeniu, na dłuższą metę stanowiłby dla Ukrainy podobny problem (a dla Rosji podobny atut), jak Naddniestrze dla Mołdawii oraz Abchazja i Osetia Południowa dla Gruzji – a tak można przypuszczać, że po opadnięciu emocji Ukraińcy jakoś się pogodzą ze stratą półwyspu, który i tak historycznie do nich nie należał (sytuacja zupełnie inna niż w przypadku Serbii i Kosowa) i na którym stanowią zdecydowaną mniejszość. Straty jednak nie zapomną – a formalna aneksja uniemożliwi prorosyjskiej części społeczeństwa nawet wmawianie sobie, że sprawa nie jest czarno-biała. Zdobyć Krym, a stracić Ukrainę – bardzo wątpliwy interes.

No ale Putinem nie jestem[citation needed], więc mogę tylko zgadywać, co mu chodzi po głowie. Wersja optymistyczna, że pogodził się z utratą Ukrainy, więc postanowił uratować chociaż Krym, to… no właśnie, wersja bardzo optymistyczna. Po co mu zatem ta aneksja? Dla umocnienia pozycji w polityce wewnętrznej? I bez tego nie ma konkurencji. Dla zapewnienia sobie miejsca w podręcznikach historii jako ten, który odzyskał Krym? Trochę za daleko mu do emerytury, żeby już myśleć w takich kategoriach. Może więc po prostu nie ma racjonalnego uzasadnienia, tylko emocjonalne? Jakby nie patrzeć, Krym poza granicami Rosji pewnie mu trochę doskwierał i może tylko o to chodzi.

Albo może – i to już wersja najbardziej pesymistyczna, ale niestety również najbardziej prawdopodobna – chodzi o tradycyjne rosyjskie rozpoznanie bojem. Świat jakoś tolerował podboje nieformalne, to sprawdzamy, jak zareaguje na podbój zupełnie jawny. Żeby nie zareagował za mocno, przez parę tygodni trwało rozmiękczanie podbojem pełzającym, a dopiero kiedy już wyrazy oburzenia trochę przebrzmiały, stawiamy kropkę nad „i”, która już nie wzbudzi wielkich reakcji, bo wszyscy zdążyli się naoburzać oficjalnie i pogodzić z porażką nieoficjalnie.

A jeśli zdecydowanych reakcji nie będzie… Cóż, pozostanie tylko zgadywać, gdzie nastąpi kolejne „rozpoznanie”, bo że nastąpi, można w takiej sytuacji uznać za pewnik. W Doniecku? W Estonii? Estonia wprawdzie jest w NATO, ale skoro nie chcieli umierać za Sewastopol, to może za Tallin też nie zechcą? Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić…

Gdybym był Putinem, na pewno bym nie sprawdzał – ale co z tego, skoro nie jestem?


Sposób na niedźwiedzia

Dodane: 10 marca 2014, w kategorii: Polityka

Miałem właśnie zaczynać dłuższy wpis o sytuacji wokół Krymu, wszechstronnie analizujący działania wszystkich stron konfliktu i tak dalej (przynajmniej w założeniu), gdy nagle wpadło mi w oko takie coś:

Wiecie co macie zrobić jak spotkacie głodnego niedźwiedzia w Tatrach? Nic nie musicie robić, on zrobi wszystko za was…

I stwierdziłem, że po co komu uczone analizy, skoro ten dowcip pozwala w jednej chwili zrozumieć strategię ukraińskiego rządu. Nie tłumaczy tylko, czemu zbliżoną strategię stosuje Zachód…


UkraiNa krawędzi

Dodane: 23 lutego 2014, w kategorii: Polityka, Przemyślenia

Powiedzieć, że w tym tygodniu sporo się na Ukrainie działo, to nic nie powiedzieć. Konflikt, który po trzech miesiącach bezowocnych przepychanek wydawał się tkwić w impasie, nagle nabrał takiego przyspieszenia, że aż trudno było nadążyć za kolejnymi zawirowaniami, a huśtawka nastrojów była naprawdę ekstremalna.

W poniedziałek wyglądało na to, że kolejną fazę konfrontacji mamy już za sobą – władza zgodziła się na amnestię dla demonstrantów w zamian za przerwanie okupacji budynków administracji rządowej, obie strony się trochę cofnęły i zanosiło się na kolejne dni albo tygodnie wyczekiwania na jakiś przełom.

We wtorek okazało się, że konfrontacja dopiero się zaczyna – Janukowycz przeszedł do ofensywy, starcia uliczne pochłonęły co najmniej kilkanaście ofiar śmiertelnych i wszystko wskazywało, że to początek ostatecznej rozprawy z Majdanem. Zachód, jak zwykle w takich przypadkach, wyraził oburzenie i potępienie, a Majdanowcy uprzejmie wyrazili, ile to dla nich znaczy.

We środę Zachód jakby pojął aluzję – USA i UE nałożyły sankcje i wywarły większy nacisk dyplomatyczny na Ukrainę, a Janukowycz jakby też pojął aluzję i dzień upłynął bez kolejnych starć. Eskalacja przemocy zatrzymana, więc może jednak uda się rozwiązać problem drogą negocjacji?

We czwartek szok – zamiast rozmów kolejny starcia na Majdanie, kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych, kilkaset osób rannych, stan wyjątkowy, obustronna radykalizacja stanowisk i najwyraźniej koniec szans na jakiekolwiek porozumienie. W komentarzach mnożą się porównania z Egiptem i Syrią. Wszystko wskazuje, że kraj zmierza ku katastrofie. Wojna domowa, krwawa dyktatura, rozpad państwa – niczego już nie można wykluczyć.

W piątek kolejny szok, tym razem pozytywny – europejska (czytaj: polsko-niemiecka) misja dyplomatyczna odnosi historyczny sukces, po wielogodzinnych dwutorowych negocjacjach (Merkel z Putinem oraz Sikorskiego i Steinmeiera z Janukowyczem) doprowadzając do podpisania porozumienia, które brzmi jak akt kapitulacji władzy – spełnione zostają prawie wszystkie postulaty opozycji.

Części Majdanu „prawie” jednak nie zadowala – Prawy Sektor odrzuca porozumienie i zapowiada, że jeśli Janukowycz nie odda władzy do jutra, spalą jego rezydencję. Agenci czy tylko kretyni, myślę sobie – przecież to może być dla władzy idealny pretekst do zerwania rozejmu i powrotu do rozwiązań siłowych. Zresztą gotowość Janukowycza do dotrzymania warunków i bez tego stoi pod dużym znakiem zapytania…

W sobotę znowu pozytywne zaskoczenie – rezydencja zostaje zajęta (na szczęście jednak nie spalona) bez walki, jej mieszkaniec gdzieś zniknął (kolejne kaczki dziennikarskie widzą go już to w Charkowie, już to w Soczi, już to nawet w Emiratach Arabskich), a jego obóz rozsypał się jak domek z kart. Opozycja dzięki dezerterom z Partii Regionów uzyskuje większość w parlamencie i zaczyna przegłosowywać coraz odważniejsze zmiany – najpierw te z porozumienia, potem uwolnienie Julii Tymoszenko, wreszcie nawet oficjalne odsunięcie Janukowycza od władzy. Aż trudno uwierzyć – przeciwnik, który zaledwie przedwczoraj wydawał się już gotowy do ostatecznej rozprawy z opozycją, nagle po prostu skapitulował…

Dziś, gdy piszę te słowa, na Ukrainie trwa wielkie sprzątanie – zarówno na Majdanie, jak i w parlamencie, który od rana usuwa ludzi Janukowycza ze stanowisk i anuluje kolejne kontrowersyjne ustawy przyjęte za jego rządów. Można już z czystym sumieniem pogratulować Ukraińcom zwycięstwa – ale i zapytać, co dalej?


Prokur*atura

Dodane: 30 stycznia 2014, w kategorii: Absurdy, Polityka

W zeszłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że wiceminister obrony nie jest funkcjonariuszem publicznym, a napisany przez niego w ramach obowiązków służbowych raport, za który państwo wypłaciło fafnaście odszkodowań, nie jest oficjalnym dokumentem. Już wtedy metaforyczny nóż mi się w kieszeni otworzył, ale powstrzymałem się od publicznego komentarza. I słusznie, bo dziś wypłynęło coś jeszcze mocniejszego:

Gdy jesienią 2007 r. PiS przegrał wybory i Macierewicz odchodził z SKW, z jej siedziby wywieziono dokumentację WSI, tłumacząc, że jest potrzebna Komisji Weryfikacyjnej WSI, która do czerwca 2008 r. działała przy prezydenckim Biurze Bezpieczeństwa Narodowego pod przewodnictwem Jana Olszewskiego. Wcześniej jej szefem był Macierewicz.

Nowe kierownictwo SKW odkryło jednak, że oprócz akt WSI wywieziono też komputerową bazę agentury.

Pod nadzorem podwładnej Macierewicza – szefowej Biura Ewidencji i Archiwów SKW kpt. Agnieszki W. – dane te bezprawnie skopiowano na kilka twardych dysków. W ten sposób opuściły one bezpieczne komputery, których zgodnie z pragmatyką służb nie miały prawa opuścić. Także osoby bez odpowiedniej autoryzacji uzyskały możliwość łączenia prawdziwych nazwisk z pseudonimami i operacjami.

(…)

Prokuratura prowadziła śledztwo kilka lat, aż w 2013 r. po cichu je umorzyła. Powód? Niska szkodliwość czynu.

(…)

W związku z działalnością SKW pod rządami Macierewicza kontrwywiad złożył 10 zawiadomień o przestępstwie. Dotyczyły m.in. nielegalnego kopiowania dokumentów dla Komisji Weryfikacyjnej, wywiezienia ich poza siedzibę SKW, niedopuszczenia SKW do kontroli materiałów przechowywanych w BBN. Wszystkie postępowania zostały umorzone.

Pamiętajcie, drodzy czytelnicy – jeśli trafi się Wam okazja, by ukraść ściśle tajne dane, za które obce wywiady z pewnością hojnie zapłacą, nie wahajcie się, to przecież zupełnie nieszkodliwe. Jak wszystko, co w swojej – tfu! – karierze politycznej zrobił Macierewicz.

Być może nie trzeba być niespełna rozumu, żeby zostać w Polsce prokuratorem – ale to z pewnością pomaga.


Narud sie pszebudza

Dodane: 12 listopada 2013, w kategorii: Polityka


(obrazek © by Marek Raczkowski)

Dotychczasowy bilans „marszy niepodległości”:

2009 – 14 osób zatrzymanych.

2010 – jeden ranny policjant, 33 osoby zatrzymane.

2011 – 21 rannych, spalonych 14 radiowozów i jeden wóz transmisyjny, 210 osób zatrzymanych.

2012 – 24 osoby ranne, 132 zatrzymane, rzucanie kostką brukową i wiele innych przypadków niszczenia mienia.

2013 – 12 rannych policjantów, jak dotąd 72 osoby zatrzymane, straty materialne oceniane na 120 tysięcy złotych, atak na ambasadę.

Nie da się ukryć, chłopaki systematycznie się rozwijają. Ojczyzna z pewnością będzie mieć z nich jeszcze dużo pożytku.


Absurdalne referendum

Dodane: 10 października 2013, w kategorii: Absurdy, Polityka

Dziesięć lat temu głosowaliśmy w sprawie wejścia do UE. Przeciwnicy tego kroku rozważali bojkot referendum, żeby doprowadzić do jego nieważności z powodu zbyt niskiej frekwencji – sondaże bowiem wskazywały, że zwycięstwo opcji prounijnej będzie miażdżące, ale z frekwencją może być krucho. Szczęśliwie przeważył pogląd, że sondaże są na pewno sfałszowane i trzeba iść bronić ojczyzny przed eurozarazą – przeciwnicy UE poszli zatem do urn i wbrew swoim intencjom postawili kropkę nad „i”, pomagając przekroczyć magiczny próg 50%. Bez nich by się to nie udało, bo głos za UE oddało „tylko” 47% uprawnionych. Jakieś wnioski?

No niestety – jak to zwykle bywa, żadnych wniosków nie wyciągnięto, o czym przekonują się teraz warszawiacy:

Popieram Hankę, nie idę na referendum

Popieram, więc nie idę? Absurd, ale właśnie taka postawa ma najwięcej sensu – skoro idąc na referendum można się przyczynić do przekroczenia progu frekwencyjnego, a wynik prawie na pewno będzie dla prezydent(ki?) negatywny, to bezpieczniej zostać w domu. „Bezpieczniej” nie znaczy jednak „bezpiecznie” – jeśli samych przeciwników uzbiera się więcej niż wymagane 29%, lub/i nie wszyscy zwolennicy posłuchają apeli o niepójście, to efekt bojkotu będzie przeciwny do zamierzonego – a według sondaży kwestia przekroczenia progu jest mocno niepewna. Co w takiej sytuacji powinien zrobić zwolennik HGW? No właśnie, nie wiadomo, bo każda decyzja może się okazać przeciwskuteczna. A pozostanie w domu przynajmniej wymaga mniej zachodu…

Taki jest efekt utrzymywania nonsensownego systemu, w którym wynik 28-0 oznacza odrzucenie propozycji, a wynik 28-27 (ba, nawet 15-14) oznacza jej przyjęcie. Jednak system się trzyma od lat i nawet teraz coś nie słyszę o planach jego zmiany, choć dwie możliwości same się narzucają. Pierwsza to likwidacja progu frekwencji (skoro wybory mogą być ważne nawet przy jednym oddanym głosie, to czemu z referendum jest inaczej?), druga – jeśli jednak na frekwencji nam zależy – to uzależnienie ważności wyłącznie od liczby głosów za propozycją. W obu przypadkach dylemat by zniknął, bo nie byłoby już możliwości, by głos przeciw propozycji przyczynił się do jej przyjęcia. Czemu przez tyle lat nikt się nie pofatygował, żeby któreś z tych rozwiązań wprowadzić, nie jestem w stanie pojąć.

Ważność referendum unijnego była tak naprawdę kwestią tylko symboliczną – gdyby frekwencja okazała się za niska, decyzja przeszłaby na parlament, zdominowany przez partie prounijne, więc na jedno by wyszło. Ważność referendum w Warszawie może mieć daleko idące konsekwencje tak dla stolicy, jak i dla całego kraju. Głupio by wyszło, gdyby te konsekwencje wynikły z jednego nieprzemyślanego przepisu – no ale Polak zawsze musi być mądry dopiero po szkodzie…


Święta krowa

Dodane: 7 lipca 2013, w kategorii: Absurdy, Polityka

Przedsiębiorca przegrał konkurs organizowany przez państwową instytucję. Oburzył się z tego powodu niesamowicie, narobił szumu, wezwał swoich klientów do demonstracji w obronie swojej jakoby zagrożonej upadkiem firmy, część mediów go w tym poparła. Wspomniana instytucja rozpisała kolejny konkurs, tym razem zawężając kryteria do dziedziny, w której firma prawie nie ma konkurencji, i bezczelnie dopasowując warunki do profilu firmy, żeby nie było najmniejszej szansy, że wygra ktoś inny. W efekcie oczywiście wygrał faworyt, rywali w zasadzie nie mając.

Gdyby ten przedsiębiorca nazywał się np. Kulczyk, ciąg dalszy byłby wiadomy: potężna afera, krzyki o Układzie i przeżartym korupcją państwie, żądania powołania komisji śledczej i dekapitacji wszystkich odpowiedzialnych za konkurs… Oczywistość. Ale delikwent nazywa się Rydzyk, więc nic z tych rzeczy – zero oburzenia, wszystko jest w najlepszym porządku, nawet jego wrogowie protestują co najwyżej półgębkiem.

Nie żeby mnie to dziwiło – wszak KRRiTV od dawna słynie ze stawania na głowie, byle Rydzykowi krzywdy nie zrobić – ale ciągle drażni. Zwłaszcza kiedy ta święta krowa muczy wniebogłosy, jak ją to zbrodnicze państwo prześladuje.


Kiedy na zakupy?

Dodane: 8 czerwca 2013, w kategorii: Polityka


(obrazek via Parada karzełków)

Nasi (p)osłowie i prawicowi publicyści po raz kolejny robią podchody do zakazania handlu w niedzielę – naturalnie dla dobra uciśnionych pracowników i bez żadnego związku z naciskami Kościoła, gdzieżby tam. Cóż, nie od rzeczy byłoby tu powiedzieć „sprawdzam”. Zatem, drodzy państwo – czy poparlibyście alternatywę w postaci zakazu handlu w sobotę?

Z punktu widzenia uciśnionych pracowników byłoby to lepsze, bo praca w niedziele i święta jest podwójnie płatna, a w soboty nie. Z punktu widzenia klientów również byłoby to lepsze, bo więcej ludzi pracuje (czytaj: może nie mieć czasu na zakupy) w sobotę, niż w niedzielę. Z każdego innego punktu widzenia, poza kościelnym, oba pomysły niczym się nie różnią.

A więc?


« Starsze wpisy Nowsze wpisy »