Cichy Fragles

skocz do treści

Risercz Korwinowski

Dodane: 30 grudnia 2014, w kategorii: Polityka

Wierzysz we wszystko, co mówi JKM? Jesteś taki samodzielnie myślący...

Jak powszechnie wiadomo, Janusz Korwin-Mikke to skończony geniusz, który wszystko wie i na wszystkim się zna, a w dyskusjach nie tyle wygrywa, co masakruje przeciwników (zwłaszcza lewaków). Aż wstyd przyznać, że przez lata blogowania nigdy się tym geniuszem bliżej nie zająłem – a zatem czas to nadrobić. Przyjrzyjmy się, co ciekawego Krul ma do powiedzenia w felietonie opublikowanym we wczorajszej Angorze (tekst niestety niedostępny w sieci) i jak to się ma do rzeczywistości:



Po Kompromitacji Wyborczej

Dodane: 23 listopada 2014, w kategorii: Absurdy, Polityka

Dlaczego PKW w ogóle zamawiała nowy program do obsługi liczenia głosów? O ile mi wiadomo, przez ostatnie cztery lata żadnych fundamentalnych zmian w prawie wyborczym nie było, więc czy nie można było użyć starego programu, ewentualnie wprowadzając poprawki?

Dlaczego przetarg na ten program rozpisano na trzy miesiące przed wyborami? Nikt nie pamiętał, ile zajęło pisanie poprzedniego? Nikt nie znał terminu wyborów?

Dlaczego nie było żadnego planu awaryjnego i wszystko wyglądało tak, jakby nikomu w PKW nawet się nie śniło, że system może zawieść, nawet mimo mocnych sygnałów, że tak będzie?


Obietnice Tuska i ich realizacja w drugiej kadencji

Dodane: 9 września 2014, w kategorii: Polityka

Najczęściej używane słowa w exposé

Kadencja się jeszcze wprawdzie nie skończyła, ale Tusk złożył już dymisję, więc uznałem, że to dobry moment na podsumowanie realizacji jego obietnic – nie będę przecież rozliczał Kopacz z obietnic jej poprzednika, którymi niekoniecznie musi się czuć związana. Nie ma też zresztą co liczyć, że nowy rząd w ostatnim roku kadencji przeprowadzi jakiekolwiek znaczące reformy. Zobaczmy zatem, jak tym razem Tusk się wywiązał z zapowiedzi wygłoszonych w exposé.


Tusku, nie musiałeś….

Dodane: 30 sierpnia 2014, w kategorii: Polityka

…ale i tak gratulacje:-).


(Stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej nie daje tak wielkich uprawnień, żeby określenie „prezydent Europy” traktować serio, więc do końca miałem nadzieję raczej na stanowisko przedstawiciela do spraw zagranicznych dla Sikorskiego, co w obecnej sytuacji bardziej by się nam przydało – polityka to jednak sztuka kompromisów i osiągania tego co możliwe, a przepchnięcie Sikorskiego chyba możliwe nie było, więc czepiać się nie będę.)


Pytanie imperatywne

Dodane: 2 lipca 2014, w kategorii: Polityka

Gdybyście mieli możliwość wprowadzić do prawa jeden i tylko jeden przepis, ale z absolutną gwarancją, że będzie on obowiązywać na wieki wieków i niezależnie od wszystkiego już nigdy nie będzie go można w żaden sposób zmienić ani usunąć – co by to było?


Jeszcze jeden wpis rocznicowy

Dodane: 4 czerwca 2014, w kategorii: Polityka

W 1989 miałem osiem latek, osiem i pół, sięgałem czułkami ponad stół i oczywiście niezbyt się interesowałem polityką. Coś tam spod tego stołu słyszałem, że solidarność się wałęsa – ale niewystarczająco, żeby rozumieć o co chodzi, więc historycznych wyborów nie zauważyłem.

Nie mogłem jednak nie zauważyć efektów.

Żeby co młodsi czytelnicy mogli z grubsza pojąć, o czym mowa, krótki rys historyczny. Otóż za komuny nie było nie tylko komórek i internetu (szok! jak ludzie wtedy żyli?), ale nawet prawdziwej telewizji – mieliśmy do wyboru raptem dwa programy, jedynkę i dwójkę. Z tego względu ówczesne telewizory zwykle nie miały nawet numerków do zmiany kanałów, tylko prosty przełącznik – w górę program pierwszy, w dół drugi i koniec. Na obu programach niewiele zresztą było do oglądania, zwłaszcza dla ośmiolatka – codziennie o siódmej wieczorem Wieczorynka (czyli bajki typu Reksio czy Bolek i Lolek, przez całe pół godziny), w sobotę również półgodzinne „5-10-15” (liczby symbolizujące zalecany wiek widzów – tak, naprawdę dawali program dla pięcio- i piętnastolatków jednocześnie), a w niedzielę Teleranek (który zwykle przesypiałem, bo wcześnie rano puszczali, jak sama nazwa wskazuje). I zasadniczo tyle, kwestię jakości pominę.

Czujecie klimat?

No to wyobraźcie sobie teraz pojawienie się w tym krajobrazie telewizji satelitarnej – kilkadziesiąt kanałów, w tym parę specjalnie dla dzieci, z kreskówkami Warner Bros, Disneya i co tam tylko kapitalistyczny świat miał do zaoferowania, wszystko takie fajne, że na Reksia żal już było nawet patrzeć. Szare życie ośmiolatka nagle stało się piękne, kolorowe i bogate, a przed telewizorem można było siedzieć cały dzień (gdyby oczywiście rodzice nie odganiali) i ani trochę się nie nudzić. Nawet reklamy nie przeszkadzały, bo pokazywali w nich takie wypasione zabawki, o jakich wcześniej nam się nie śniło…

I tak właśnie było ze wszystkim, droga młodzieży. Jedzenie, ubrania, meble, samochody, prasa – wszędzie tam, gdzie po półwieczu budowania najlepszego z systemów gospodarka planowa dawała nam kilka opcji na krzyż, albo w ogóle tylko jedną (sery na przykład były dwa – biały i żółty), kapitalizm niemal dosłownie z dnia na dzień dorzucał ich dziesiątki, do wyboru do koloru, a najmarniejsza z nowych opcji bez trudu spychała w cień najlepszą z dotychczasowych. I nawet nie trzeba było stać po te cuda w kilometrowych kolejkach, jak po wszystko za komuny, bo odwieczne problemy z zaopatrzeniem zniknęły, jak ręką odjął.

Zwracam się w tym wpisie do młodzieży, ponieważ z upływem czasu naturalną koleją rzeczy mamy coraz więcej ludzi, którzy PRL-u pamiętać nie mogą – więc dość łatwo im wmówić, że w sumie to wtedy było z grubsza tak jak dziś, albo i lepiej. Przekonałem się o tym dobitnie, dyskutując kilka miesięcy temu z chłopaczkiem, który zupełnie serio twierdził, że transformacja to porażka i guzik mamy a nie dobrobyt, bo jego nie stać na buty za tysiąc dolarów. Chłopaczkowi w głowie nie postało, że za komuny tysiąc dolarów stanowiło prawie równowartość rocznej pensji i na palcach nóg jednej stonogi dałoby się policzyć Polaków, którzy byliby w stanie wyłożyć taką forsę na buty…

Zapamiętajcie sobie zatem, droga młodzieży, że nie było lepiej. Nie było nawet porównywalnie. Było dużo, dużo gorzej, pod każdym względem, a minione 25 lat to okres największego boomu gospodarczego w dziejach Polski. Jeśli uważacie, że teraz jest źle, to zaprawdę powiadam wam – nie chcecie wiedzieć, z jakiego poziomu startowaliśmy.


Nieciekawe wybory w ciekawych czasach

Dodane: 23 maja 2014, w kategorii: Polityka

Pełzająca inwazja Rosji na Ukrainę, narastający zamordyzm w Turcji, destabilizacja Libii, negocjacje umowy handlowej z USA, przygotowania do unii bankowej, przymiarki do podziału na Euroland i resztę, próby zbudowania wspólnej polityki energetycznej, skokowy wzrost popularności antyunijnej (a zarazem proputinowskiej) międzynarodówki, groźba wystąpienia Wielkiej Brytanii z UE, spory o imigrację, prywatność w internecie, ocieplenie klimatu – krótko mówiąc, w spokojnej zwykle Europie nastały ciekawe czasy.

Jednak żaden z tych problemów… Wróć. Wszystkie te problemy razem wzięte nie wywołały w Polsce tak ożywionej dyskusji jak to, że jakaś kobieta z brodą wygrała konkurs piosenki. Tyle w kwestii poziomu tej kampanii.

Wiele się w Unii działo przez ostatnie pięć lat, ale akurat na temat eurowyborów mógłbym powtórzyć słowo w słowo wpis z 2009 – czego robić nie będę, skoro wystarczy podlinkować, ale główną tezę na wszelki wypadek powtórzę: w wyborach do Europarlamentu powinny startować ogólnoeuropejskie partie, bo te narodowe mało się nim interesują i traktują wybory niezbyt poważnie (vide zastępy kandydatów z łapanki), a w kampanii dyskutują głównie o krajowych sprawach, którymi EP się nie zajmuje. Od wyborców też zresztą trudno oczekiwać poważnego traktowania wyborów, których znaczenia nie widzą – bo i fakt, że na szczeblu unijnym nie ma praktycznie żadnego znaczenia, która partia uzyska największe poparcie w swoim kraju. A jeśli nie politykom i nie wyborcom, to komu ma zależeć?

Tymczasem rzeczywista stawka jest większa niż kiedykolwiek w eurowyborach, przynajmniej z dwóch powodów.


Dziesięć lat po akcesji

Dodane: 1 maja 2014, w kategorii: Polityka


(obrazek via Blog de Bart)

W czasach, kiedy rozstrzygała się kwestia naszego wejścia do UE, udzielałem się aktywnie na różnych forach politycznych (człowiek młody, to i głupi). Bywalcy tych forów prezentowali pełne spektrum poglądów od prawicy umiarkowanej, przez prawicę radykalną, aż po prawicę psychiatryczną, więc szybko dorobiłem się wśród nich opinii skrajnego eurofanatyka. Miałem bowiem czelność nie tylko popierać wejście do UE (co samo w sobie ocierało się o zdradę narodu), ale jeszcze twierdzić z uporem maniaka, że nie zostaniemy przez nią wynarodowieni, że nie upadnie nasza gospodarka ani nawet rolnictwo, że nie wykupią naszej drogocennej piastowskiej ziemi, że nie narzucą nam legalizacji aborcji i eutanazji, ba – że nawet nie będziemy płatnikiem netto! Podważałem zatem prawdy z gatunku oczywistych i robiłem to nawet zasypywany bezdyskusyjnymi dowodami, że się mylę. Beznadziejny przypadek po prostu.

Nawet ja uznałbym jednak za skrajnego optymistę kogoś, kto by mi wtedy powiedział, że za dziesięć lat będziemy unijnym liderem pod względem łącznego wzrostu PKB, że będziemy największym beneficjentem netto unijnego budżetu, że dwa kolejne budżety przyniosą nam dodatkowy wzrost wynegocjowanych funduszy, że będziemy przy okazji wzorem sprawności w ich wydawaniu, że uzyskamy silną pozycję w centrum UE, że nasz premier będzie wymieniany wśród kandydatów na jej przywódcę, że antyunijne ugrupowania znikną ze sceny politycznej…

A gdyby ten ktoś jeszcze dodał, że na Ukrainie wycofanie się władzy z podpisania układu stowarzyszeniowego spowoduje masowe protesty, które przerodzą się w rewolucję, a porozumienie między władzą i opozycją wynegocjuje polsko-niemiecka misja dyplomatyczna – pewnie bym takiego cudaka zabił śmiechem.

Fora, na których się udzielałem, zdążyły przez te lata poznikać z sieci, ewentualnie poznikali ich ówcześni bywalcy, więc już nie mam jak ich wyśmiać za niegdysiejsze czarne prognozy – i to jest w tym wszystkim jedynym minusem:-).


23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie (Ha-Joon Chang)

Dodane: 30 marca 2014, w kategorii: Literatura, Nauka, Polityka

okładka (Krytyka Polityczna)

W 1819 roku w brytyjskim parlamencie została przedstawiona ustawa regulująca działalność fabryk bawełny. Jak na współczesne standardy ustawa ta była niewiarygodnie „łagodna”. Zakazywała zatrudniania małych dzieci, tych poniżej 9. roku życia. Starsze dzieci (między 10. a 16. rokiem życia) nadal mogłyby pracować, tyle że ograniczono liczbę godzin ich pracy do 12 dziennie (no tak, bardzo łagodnie je potraktowano). Nowe zasady miały zastosowanie tylko do fabryk bawełny, bo uznano, że praca w nich jest szczególnie niebezpieczna dla zdrowia pracowników.

Propozycja wywołała ogromne kontrowersje. Przeciwnicy uważali, że narusza ona świętość, jaką jest swoboda zawierania umów, niszcząc w ten sposób sam fundament wolnego rynku. Podczas dyskusji nad tym przepisem niektórzy członkowie Izby Lordów sprzeciwiali się mu, argumentując, że „praca powinna być wolna”. Ich tok myślenia był następujący: dzieci chcą (i muszą) pracować, natomiast właściciele fabryk chcą je zatrudniać – w czym więc problem?

No właśnie, to pierwsza i najważniejsza z tytułowych rzeczy: nie istnieje wolny rynek, istnieje tylko zbiór regulacji, których liberałowie gospodarczy nie zauważają. Zakaz pracy dzieci, niewolnictwa, handlu organami czy głosami w wyborach, a z drugiej strony rozbudowane prawodawstwo umożliwiające działanie giełdy, banków czy spółek z ograniczoną odpowiedzialnością – wszystko to regulacje ograniczające wolność gospodarczą i budzące kontrowersje w momencie wprowadzania w życie po raz pierwszy, dziś jednak stanowiące oczywistości niekwestionowane – i przez to także niedostrzegane. Łatwo więc ulec złudzeniu, że wolny rynek bez trzymanki to jakiś wyróżniony stan absolutnej wolności, a wszystkie inne systemy sprowadzają się do jego ograniczania.

Tymczasem absolutna wolność gospodarcza nie istnieje (chyba że jako anarchia), a różnice między różnymi wizjami gospodarki sprowadzają się do różnic w poglądach, które regulacje uznajemy za słuszne, a które niekoniecznie. Oczywiście jedni akceptują szeroki zakres regulacji, a inni nie chcą prawie żadnych – ale „prawie” robi dużą różnicę. O czym warto pamiętać, gdy się trafi na korwinistów, którzy uważają, że bronią jedynego naturalnego stanu – w rzeczywistości ich wizja nie jest żadnym uniwersalnym punktem odniesienia, tylko jednym z wielu równoprawnych poglądów na politykę gospodarczą.


Co z tym Krymlem?

Dodane: 18 marca 2014, w kategorii: Polityka


(GIF via RocketNews24)

Gdybym był Putinem, deklaracja niepodległości Krymu w zupełności by mi wystarczała do szczęścia. Jego niezależność od Rosji była już i tak wyłącznie formalna, a oficjalna aneksja tylko dodaje argumentów „rusofobom” i wyklucza możliwość grania sąsiadom na nerwach statusem spornego terytorium. Gdyby Krym pozostał w zawieszeniu, na dłuższą metę stanowiłby dla Ukrainy podobny problem (a dla Rosji podobny atut), jak Naddniestrze dla Mołdawii oraz Abchazja i Osetia Południowa dla Gruzji – a tak można przypuszczać, że po opadnięciu emocji Ukraińcy jakoś się pogodzą ze stratą półwyspu, który i tak historycznie do nich nie należał (sytuacja zupełnie inna niż w przypadku Serbii i Kosowa) i na którym stanowią zdecydowaną mniejszość. Straty jednak nie zapomną – a formalna aneksja uniemożliwi prorosyjskiej części społeczeństwa nawet wmawianie sobie, że sprawa nie jest czarno-biała. Zdobyć Krym, a stracić Ukrainę – bardzo wątpliwy interes.

No ale Putinem nie jestem[citation needed], więc mogę tylko zgadywać, co mu chodzi po głowie. Wersja optymistyczna, że pogodził się z utratą Ukrainy, więc postanowił uratować chociaż Krym, to… no właśnie, wersja bardzo optymistyczna. Po co mu zatem ta aneksja? Dla umocnienia pozycji w polityce wewnętrznej? I bez tego nie ma konkurencji. Dla zapewnienia sobie miejsca w podręcznikach historii jako ten, który odzyskał Krym? Trochę za daleko mu do emerytury, żeby już myśleć w takich kategoriach. Może więc po prostu nie ma racjonalnego uzasadnienia, tylko emocjonalne? Jakby nie patrzeć, Krym poza granicami Rosji pewnie mu trochę doskwierał i może tylko o to chodzi.

Albo może – i to już wersja najbardziej pesymistyczna, ale niestety również najbardziej prawdopodobna – chodzi o tradycyjne rosyjskie rozpoznanie bojem. Świat jakoś tolerował podboje nieformalne, to sprawdzamy, jak zareaguje na podbój zupełnie jawny. Żeby nie zareagował za mocno, przez parę tygodni trwało rozmiękczanie podbojem pełzającym, a dopiero kiedy już wyrazy oburzenia trochę przebrzmiały, stawiamy kropkę nad „i”, która już nie wzbudzi wielkich reakcji, bo wszyscy zdążyli się naoburzać oficjalnie i pogodzić z porażką nieoficjalnie.

A jeśli zdecydowanych reakcji nie będzie… Cóż, pozostanie tylko zgadywać, gdzie nastąpi kolejne „rozpoznanie”, bo że nastąpi, można w takiej sytuacji uznać za pewnik. W Doniecku? W Estonii? Estonia wprawdzie jest w NATO, ale skoro nie chcieli umierać za Sewastopol, to może za Tallin też nie zechcą? Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić…

Gdybym był Putinem, na pewno bym nie sprawdzał – ale co z tego, skoro nie jestem?


« Starsze wpisy Nowsze wpisy »