
(obrazek via Policymic)
Wstyd przyznać – cała kadencja prezydencka w USA minęła, a ja od poprzednich wyborów nie popełniłem na temat polityki czołowego światowego mocarstwa ani jednego wpisu, podczas gdy żałosnym i niewiele znaczącym nawalankom w średniej wielkości kraju nad Wisłą poświęciłem tych wpisów parę dziesiątek. I mimo postanowienia poprawy, podjętego wiele miesięcy temu, niewiele zrobiłem dla zmiany tego stanu rzeczy. Cóż, pozostaje tylko podjąć kolejne postanowienie poprawy;-).
Ad rem: wbrew lansowanej przez media tezie o niesłychanej nieprzewidywalności wyniku, wybory mają zdecydowanego faworyta – jest nim Obama. W sondażach ogólnokrajowych urzędujący prezydent wprawdzie idzie łeb w łeb z Romneyem, ale w systemie większościowym nie liczy się, jakie masz poparcie, tylko w jakich stanach wygrywasz – a tu sytuacja jest daleka od remisowej. Jeśli zsumować głosy ze stanów, w których zwycięstwo danego kandydata jest praktycznie pewne, uzyskujemy wynik 237-191 na korzyść Obamy, co oznacza, że w dziewięciu „swinging states” musi on zebrać jeszcze tylko 33 głosy elektorskie (na 110 możliwych!), żeby zagwarantować sobie reelekcję. Biorąc pod uwagę, że w prawie wszystkich tych stanach sondaże dają mu lekką przewagę lub remis, wydaje się nieprawdopodobne, żeby poniósł tak dotkliwą porażkę.
Media dużo też piszą o Ohio, jako stanie, w którym koniecznie trzeba wygrać, żeby zostać prezydentem, ponieważ – co powtarzane jest ostatnio jak mantra – wszyscy, którzy tam wygrywali przez ostatnie pół wieku, wygrywali również całe wybory. Owszem, faktycznie w dwunastu ostatnich elekcjach, począwszy od 1964, Ohio zawsze głosowało na zwycięzcę, ale tylko w dwóch przypadkach (2000 i 2004 – obie wygrane Busha juniora) głosy z tego stanu przechylały szalę. Niewiele do takiej sytuacji brakowało jeszcze w 1976, kiedy Carter wygrał z Fordem 297-240, natomiast w pozostałych dziewięciu przypadkach różnica między wygranym i przegranym kandydatem była każdorazowo miażdżąca, zwykle wręcz parokrotna – nic więc dziwnego, że Ohio, stan dość reprezentatywny dla całej Ameryki, również stawiało na silniejszego.
Obama w Ohio (19 głosów elektorskich) wygrać nie musi. Nie musi też na Florydzie (29 głosów). Ba, może przegrać jeszcze w Karolinie Północnej (15) i Wirginii (13) – i nawet wtedy wygrana w pięciu mniejszych stanach wystarczyłaby mu do szczęścia. Romney, który prowadzi tylko w Karolinie Północnej i na Florydzie, potrzebuje niemal cudu, żeby zostać prezydentem. Oczywiście cuda czasem się zdarzają…